Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Filmy ostatnio widziane


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  212
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  29.09.2008
  • Status:  Offline

Jest już ktoś po "najbardziej" szokującym filmie od dawien dawna, czyli Nimfomance von Tiera? Nie mam zamiaru pisać długiej recenzji, chętnie pogadam za to z kimś to też już oglądał, bo moje odczucia różnią się od tych, z którymi spotkałem się w kinie (pierwszy raz taki tłok widziałem w Muranowie, prawie cała sala pełna, a byłem o 16). Większość, czy to z racji tego, że wypada, czy z racji tego, że warto wyjść na znawców, wysyłali ochy i achy w stronę reszty publiczności, rozpływając się na głębią (:D) tego filmu. Zgodzę się, że podzielenie na dwie części niszczy możliwość jednoznacznej oceny już w tej chwili, ale pierwsza odsłona była dla mnie mocno przeciętna, dałem 5/10.

 

Pójdę na drugą część z racji tego, że jestem ciekawy zakończenia, ale podejdę do filmu z dystansem. Warte dodania jest, że seks ukazany na ekranie, tak naprawdę mógłby wcale nie występować, a film nie utracił by to na jakości, przynajmniej moim zdaniem. Czy wynika z tego, że to tani chwyt i zagrywka na większą publiczność ? Chyba tak, bo jednak skusiłem się też z tego powodu. No cóż, ciekawa ciekawostka, ale nie dostrzegam w tym większej głębi, przynajmniej po pierwszej części. Czekam na drugą, aby mieć pełen obraz.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340348
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 3,7 tys.
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • N!KO

    1590

  • -Raven-

    277

  • Kowal

    171

  • Thrawn4

    131

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

Grudge Match / Legendy ringu

Kid (Robert De Niro) ma problem z Razorem (Sylvester Stallone), który nie dał mu rewanźu odchodząc na emeryturę 30-lat temu. Dwóch rywali bokserskich postanawia stanąć na ringu po raz ostatni, by pokazać, który z nich jest lepszy.

Jednym ze śmieszniejszych komediowych zabiegów w „Legandach ringu”, jest sam fakt jego stworzenia. Sam fakt wzięcia tych dwóch ikon bokserskich filmów. Rocky vs Wściekły Byk. Kto nie chciałby tego zobaczyć... 30 lat temu :wink: Dziś to już nie to samo. Dziś musimy się śmiać z podstarzałych gości, którzy robią z siebie pośmiewisko. Taki humor Was tu czeka. Większość gagów to kompromitacja Kida i Razora, podczas promowania swojego nadchodzącego pojedynku. To co najlepsze, to nawiązania do ich wcześniejszych hiciorów.

Dwa różne charaktery – jeden spokojny, próbujący rozpocząć nowe życie, drugi z niewyparzoną gębą, żyjący przeszłością. Humorystycznie: De Niro > Stallone, gdzie Robert przerabia podobny materiał do niedawnego „Last Vegas”. Obaj jednak mają drugi tor, bardziej rodzinny. Razor spotyka starą miłość (Kim Basinger), a Kid swojego syna (Jon Bernthal). Marna, mało interesująca konieczność.

Sporo tu gwiazd, które dorzucają swoje przysłowiowe trzy grosze. Jest Kevin Hart odpowiedzialny za promowanie widowiska, są wcześniej wspomniani Basinger i Bernthal (ostatnio znany z „Wilka z Wall Street”), czy trenerzy legend – zawsze genialny Alan Arkin i Joey Diaz (bardzo dobry komik). Dodatkowo gościnne występy modela Grega Plitt, i Chaela Sonnena z Mike’iem Goldbergiem (obaj UFC). Całkiem niezły gwiazdozbiór.

Wielkie nazwiska i ciekawy pomysł nie są niestety gwarancją niczego, kiedy wszystko inne tonie w oklepanych motywach. Boks tak naprawdę jest tylko wymówką prostej komedyjki, nie motorem napędowym. Film debiutował w święta, i choć nie ma tu zimowego klimatu, to rodzinna atmosfera góruje. Plus za rozegranie samej walki. Wiadomo, że do realizmu daleko, ale o wywołanie lepszych emocji byłoby ciężko. Warto przeczekać napisy końcowe :wink:5/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340366
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  237
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  07.02.2012
  • Status:  Offline

Może co nieco napiszę o Hobbicie, który do premiery spływał po mnie totalnie. Nie podniecałem się tą produkcją, ani nie czekałem. Dlatego do kina poszedłem niewzruszony i z dwu tygodniowym opóźnieniem. Jako, że jest to prekuel Władcy Pierścieni, to na moje oko w kilku sprawach Jackson nawiązał do "Drużyny Pierścienia". Jednym z negatywów tego filmu jest jego długość, bo prawie trzy godziny to jednak dużo, zwłaszcza, że poszedłem na seans o 21. Ale wychodząc z niego poczułem, że film spełnił jednak moje oczekiwania, wiedząc wcześniej, że na pełne grozy akcje głównych bohaterów nie mogę liczyć. Bardzo podobała mi się postać Thorina (Richard Armitage), który świetnie się spisał jako "chciwy" krasnolud. Na uznanie zasługuje również postać Legolasa, którego zagrał Orlando Bloom. Nigdy nie przepadałem za tym aktorem, ponieważ jest po prostu słaby, ale w Hobbicie spisał się bardzo dobrze jako postać drugoplanowa. Pochwalić można także rolę smoka, która była jedną ze straszniejszych w tym filmie (o ile nie najstraszniejszą).

Nie podoba mi się natomiast, że Jackson przeciągnął zakończenie na następną część, urywając przy tym fajnie zapowiadającą się scenę, na następny rok. Wiele scen z tegorocznej kreacji Hobbita było do wycięcia i mogli z pewnością dokończyć go. Poza tym, zaprezentowano nam dużo niejasności, przynajmniej w moim odczuciu i wiele wątków nie zostało wyjaśnionych od razu, dlatego możliwe, że czegoś nie załapałem, albo nie zrozumiałem.

Nie jestem fanem filmów typu fantasy, jednak Hobbit to pozycja obowiązkowa dla każdego. Hobbit nie był świetnym filmem, jednak był niezłą kreacją, dlatego nie żałuję, że się na niego wybrałem. Myślę, że spokojnie zasługuje na 6,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340467
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

The Book Thief / Złodziejka książek

W czasie wojny mała dziewczynka Liesel (Sophie Nelisse) ukrywana jest przez rodzinę zastępczą. Pocieszenie znajduje czytając skradzione książki. Film oparty na bestsellerze o tym samym tytule.

Liesel, jak każde dziecko, czuję sporą rezerwę do obcych, których teraz musi nazywać rodzicami (Geoffrey Rush i Emily Watson). Podczas gdy matka jest tyranem, ojciec robi wszystko co w jego mocy, by umilić pobyt córce, znajdując wspólne zamiłowanie do literatury. Nieumiejąca czytać dziewczynka potrzebuje takiego wzorca, który pomoże jej przetrwać ten trudny okres pełen politycznych ideaologii i wojennej propagandy. Jest też Niemiecki chłopiec, Rudy (Nico Liesch). Dwoje zaprzyjaźnia się od samego przyjazdu, dodając dziecięcą niewinność do całego tła.

Obraz wojny nie jest tu niczym zjawiskowym, a już na pewno niczym, czego byśmy nie widzieli. Żadnej emocjonalnej bomby nie wynotowałem. To sprawia, że całość zaczyna kuleć, mimo utalentowanej obsady. Szczególnie męskie kreacje się wyróżniają. Rush to klasa sama w sobie, ale już mały Liesch jest przyjemnym zaskoczeniem. Nadrabia wszelkie braki w mimice swojej przyjaciółki – dość nijaka ta mała.

Sporo niedoskonałości fabularnych. Rodzina, która ukrywa żyda w piwnicy, powinna robić wszystko, żeby się nie wyróżniać, a nie dać się ponieść na publiczne sceny – szczególnie, że przekazany news mógł poczekać. Dziewczynka kradnąca książki z nazistowskiego domostwa, raczej nie powinna być tak głupia, by zatrzymać się na pogawędkę nieopodal domu. Już o wykrzykiwaniu „nienawidzę Hitlera” nie wspominając.

Akcja dzieję się w przyjemnie wyglądającej Niemieckiej wiosce, ale ludzie rzadko sprechają w rodzimym języku, częściej z irytującym akcentem. Na dłuższą metę ciężkostrawne. Do momentu otworzenia przez nich ust, nie wiedziałem, którą opcję usłyszę. Złą czy gorszą.

Ładne zdjęcia, w dość nietypowym Hollywoodzkim filmie wojennym, gdzie żadna z postaci nie jest przesadnie złym nazistą. Szkoda, że tak niewiele się tu dzieję, a sporo scen mogłoby spokojnie wylecieć za okno - nie wnoszą do całości absolutnie nic – ustępując miejsca nietypowemu narratorowi, którym jest „śmierć”. Zagubiona dziewczynka, łapiąca wspólny język z wieloma osobami. Wywołuje u nich uśmiech, choć wiadomo, z czym się zmagają. Zdecydowanie za długi (ponad 2h) na to, co oferuje – 4/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340470
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  2 115
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  21.06.2011
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Android

Jest już ktoś po "najbardziej" szokującym filmie od dawien dawna, czyli Nimfomance von Tiera? Nie mam zamiaru pisać długiej recenzji, chętnie pogadam za to z kimś to też już oglądał, bo moje odczucia różnią się od tych, z którymi spotkałem się w kinie (pierwszy raz taki tłok widziałem w Muranowie, prawie cała sala pełna, a byłem o 16). Większość, czy to z racji tego, że wypada, czy z racji tego, że warto wyjść na znawców, wysyłali ochy i achy w stronę reszty publiczności, rozpływając się na głębią (:D) tego filmu. Zgodzę się, że podzielenie na dwie części niszczy możliwość jednoznacznej oceny już w tej chwili, ale pierwsza odsłona była dla mnie mocno przeciętna, dałem 5/10.

 

Pójdę na drugą część z racji tego, że jestem ciekawy zakończenia, ale podejdę do filmu z dystansem. Warte dodania jest, że seks ukazany na ekranie, tak naprawdę mógłby wcale nie występować, a film nie utracił by to na jakości, przynajmniej moim zdaniem. Czy wynika z tego, że to tani chwyt i zagrywka na większą publiczność ? Chyba tak, bo jednak skusiłem się też z tego powodu. No cóż, ciekawa ciekawostka, ale nie dostrzegam w tym większej głębi, przynajmniej po pierwszej części. Czekam na drugą, aby mieć pełen obraz.

 

Oglądałem wczoraj pierwszą część ,,Nimfomanki" i może jestem odbiorcą przechadzającym się zbyt wąskimi korytarzami myślowymi i interpretacyjnymi, jednak dla mnie film ten, który miał szokować głębią, podsunął mi wniosek, że seks - czynność wyskakująca z każdego współczesnego teledysku, filmu, książki, reklamy czy metaforycznej lodówki to tak naprawdę jedna z wielu czynności, jaką wykonujemy żyjąc na tym świecie. Von Trier skrytykował wszechobecność seksu wkładając ( :P ) do filmu sceny erotyczne w pociągu, szpitalu i innych miejscach, które służą do czegoś zupełnie innego. Podobały mi się wnioski Seligmana (dobra kreacja Stellana Skarsgarda), który próbował bronić Joe (bardzo wiarygodna Charlotte Gainsbourg, która jako narrator napisanej przez swoje życie historii była jeszcze lepsza) porównując jej zachowania do praw natury. Tak jak napisałem wyżej - seks to taka sama czynność jak każda inna, a to, jakie będzie mieć znaczenie w naszym życiu zależy od naszych życiowych doświadczeń, środowiska i najbliższych.

Moja ocena: 3.5/6

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340511
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

The Fifth Estate / Piąta władza

Julian Assange (Benedict Cumberbatch) i Daniel Domscheit-Berg (Daniel Bruhl) zakładają WikiLeaks, ujawniając skrywane sekrety rządowe oraz przestępstwa wielkich korporacji. Wraz z pozyskiwanymi informacjami, pojawia się coraz więcej pytań. Interesujący temat, fajna obsada, co może pójść źle? ... ... Wszystko :shock:

Zacznijmy od tego, że za kamerą usiadł gość, który ze złego „Zmierzchu”, potrafił zrobić jeszcze gorszy „Zmierzch” (patrz Przed Świtem – część 1). Jego nieudacznictwo zaraziło też „Piątą władzę”, jak i aktorów w niej tonących. Zapomnijcie o Niki Laudzie, Bruhl jest tu niebywale nijaki, nie oferując nic, poza obfitą brodą. Trudno, wybaczam, jeszcze gościa tak dobrze nie poznałem, może gwiazda Formuły 1 to jego szczytowe osiągnięcie, którego zwyczajnie nie powtórzy. Jeśli jednak z Cumberbatcha, który ma rewelacyjny rok („Sierpień w Hrabstwie Osage”, „Hobbit: Pustkowie Smauga”, „Star Trek: W Ciemności”), robimy tak miałkiego gościa z tlenionym włosami, to ktoś musiał zawalić w którymś momencie. Mimo masy informacji, jakie przelewają się przez ekran, główna jest taka, że Julian Assange jest dziwny, a jego strona zrewolucjonizuje internet. I tak do znudzenia. Jedzie to okrutną propagandą, a nie autentyczną historią.

Z racji, że mamy do czynienia z komputerowymi freakami, chyba chcieli nam to łopatologicznie wyjaśnić przez przerzucenie sporej części rozmów na czat... Zamiast słuchać wymian poglądów dwóch głównych bohaterów, czytamy ich wypociny na klawiaturze. Chory, irytujący zabieg. Podobnie ma się sprawa z montażami, które często mają pokazać ten ogrom napływających informacji, nie oddając ich wartości. Wygląda to trochę, jak intro do programu z wiadomościami w lokalnej telewizji.

Jeśli o przeciekach mowa, to nie mieli takowych na interesujący scenariusz. Wszystko jest zwyczajnie złe, pogmatwane (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i mało interesujące. Chwała temu, kto będzie coś pamiętał na następny dzień – 2/10

 

 

47 Ronin / 47 roninów

Polując w lesie, Lord Asano (Min Tanaka) i jego samurajowie, znajdują „mieszańca” (tak nazywają Kaia, granego przez Keanu Reevesa) zamierzając go wychować w swoim zamku. Kilka lat później, Lord Asano organizuje turniej na cześć przybyłego Shoguna. W noc po zawodach, Asano zostaje zaklęty by skrzywdzić Lorda Kirę (Tadanobu Asano), co według kodeksu, wraz z nakazem Shoguna, kończy się jego seppuku. Pozbawieni władcy roninowie zamierzają pomścić swojego mistrza, orientując się w złowieszczej intrydze.

Znacie te filmy, które dostają jakąś wymówkę w postaci przygody, mieszają to z wątkami miłosnymi, scenami walki i specjalnymi efektami? To właśnie to. W każdym reprezentancie tego gatunku, mimo ich oczywistych niedoskonałości, dostajemy kilka pociesznych scen. Czy to fajnie wyglądającą akcję, czy jakiś humorystyczny akcent, a jak trafimy wyjątkowo przyzwoicie, to będzie jedna spoko postać. W „47 Roninach” tego nie ma. Dosłownie. Nie ma tu niczego, nie dzieję się nic, wieje cholerną nudą, a winowajcą nawet nie jest Keanu Reeves.

Wielbiciele prostej, odmóżdżającej akcji, sowicie się zawiodą. Narracja w tym filmie jest tak oporna, że zanim zacznie się coś dziać, to możecie już mieć zamknięte oczy. Kilka krótkich scen się znajdzie, ale to raczej wymówki, żeby wcisnąć tam jakiegoś kiepsko wyglądającego stwora. Dość powiedzieć, że efekty nie powalają.

Roninom do śmiechu nie jest. Akcent humorystyczny jest jeden. Nie mówie o jednej postaci, a zwyczajnie o jednym żarcie z mieczem w lesie – też uraczyli nim po jakiejś godzinie. Postacie są raczej posępne, żądne zemsty, nudne.

Inspirowane jest to opowieścią o Roninach, którzy byli lojalni wobec swojego mistrza i gotowi sprzeciwić się swoim kodeksom, jak i największym osobistością w kraju. Powinniśmy tu poznać bogatą Japońską kulturę. Film powinien być dosłowny, emanować emocjami, mieć wyrazistych bohaterów. To co zostało zaprezentowane tutaj, to policzek dla kraju kwitnącej wiśni. Nawet jeśli zaakceptować płytkie, Hollywoodzkie podejście, to i tak nikt nie zostanie zaspokojony – 1/10

 

Worst 10 of 2013

10. Diana

9. 47 Roninów

8. Movie 43

7. Szklana Pułapka 5

6. Piła Mechaniczna

5. Straszny Film 5

4. Getaway

3. Ambassada

2. 1000 Lat po Ziemi

1. Last Minute

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340516
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 211
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Android

Captain Phillips / Kapitan Phillips

 

Całe to grono wychudzonych porywaczy, to dowód idealnego castingu. Ci anonimowi Panowie, ukradli show. Barkhad Abdi, Barkhad Abdirahman, Faysal Ahmed, Mahat Ali – o nich możliwe, że już nigdy nie usłysze, ale pokażcie mi inne, tak udane debiuty. Sprostali wyzwaniu na każdym polu, i nie ustępowali Hanksowi, grającemu na swoim wysokim poziomie. Wypada mi jednak podkreślić ostatnie 5-minut. Jeśli Tom dostanie nominacje do Oscara, to wierzcie mi, dostanie ją właśnie za te ostatnie minuty. Mistrzostwo świata.

 

Jeżeli chodzi o grę aktorską Hanksa to nie wiem skąd ogólnie na forach te wszystkie "och-y" i "ach-y". Tomek to świetny wyrobnik i nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tutaj także zagrał dobrze i... tyle. Poza końcówką, w której faktycznie pokazał kawałek ("kawalek", bo 10 minut w stosunku do filmu trwającego 134 minuty - inaczej nazwać nie można) bardzo dobrego aktorstwa, cała reszta jego gry była dobra i nic poza tym. Oglądając go na ekranie ani razu nie poczułem żebym obcował właśnie z "wielkim aktorstwem". Jeżeli mam być szczery, to "Herszt Piratów" wciąga w tej kwestii Hanksa nosem, dając nam intrygującą, niejednoznaczną postać, która budzi w widzu sprzeczne emocje. Jego realizm gry aktorskiej (a pamiętajmy, że to "naturszczyk", który przed castingiem do filmu był zwykłym taksówkarzem), gra twarzą i oddawanie emocji sprawiło, że jeżeli miałbym kogoś tu nominować do Oscara, to z pewnością bardziej jego niż Hanksa, który błysnął wyłącznie końcówką (co akurat zbyt trudne dla takiego aktora jak on, zapewne nie było, bo dostał ładnie rozpisane zakończenie w scenariuszu, gdzie trzeba było pokazać prawdziwe emocje), a całą resztę filmu zagrał na swoim standardowym, dobrym poziomie.

 

Niekoniecznie przemawia do mnie przedstawienia nam piratów. Dali im swoją historię, starając się nieco usprawiedliwić ich działania. Mieli robić za antagonistów, są rabusiami, powinni być zepsuci do szpiku kości. Tu warstw Somalijskiego bandyty dostaniemy więcej. Nie było to konieczne do serwowania ich nieśmiałych zmian, nie było to odkrywcze, bo że bieda tam panuje, to wiedzieliśmy bez tych 10-minut.

 

Akurat takie przedstawienie postaci to świetny zabieg, ktory sprawia że na sprawę możemy spojrzeć z trochę szerszej perspektywy niż na klasyczne w filmach: "źli kontra dobrzy". To że w Somalii panuje bieda to fakt dość dobrze znany, ale już to, że niektórzy "piraci" są zmuszani do takiego procederu przez miejscowych bonzów (którzy później spijają śmietankę, kasują gruby szmal, a "ludziom od czarnej roboty" odpalają marne grosze) i robią to nie tylko po to, by mieć do do gara włożyć, ale też dlatego, by nie zarobić kulki w przypadku odmowy - każe na postacie antagonistów spojrzeć trochę z innej strony (no, może poza tym jednym "wariatem", który się totalnie nie kontrolował i był tu klasycznym heelem) i poczuć dla nich także jakieś współczucie, bo od samego początku wiemy że "wyskoczyli na solo" z zawodnikiem (USA), który ich totalnie przerósł. Poza tym, to właśnie takie głębsze rozpisanie postaci "piratów" powoduje, że ich "szef" zagrał tak świetną, niejednoznaczną i intrygującą rolę, którą zakasował samego wielkiego Toma Hanksa (przynajmniej dla mnie).

 

Co do samego filmu, to jest on dla mnie jak rola Toma H. - po prostu dobry i... tyle. Oceniłbym go na 7/10 za niezłe budowanie napięcia, ciekawą dramaturgię, bardzo dobre aktorstwo (antagonistów + Tomka w finale) i mocną, poruszającą końcówkę. Mam jeszcze kilka zaległości z filmami jeżeli chodzi o rok 2013 (oglądałem więcej starszych pozycji), ale z pewnością chociażby "Rush" (na chwilę obecną, po jednym seansie daję: 7,5/10, ale ostatnio coraz bardziej zastanawiam się nad 8/10) był dla mnie filmem ciekawszym (pomimo, że temat F1 po mnie totalnie spływa) i na dokładkę (może będzie to kontrowersyjne) lepiej zagranym niż Kapitan Phillips.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340517
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  4 760
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  30.01.2005
  • Status:  Offline

John Dies at the End

 

Glupi tytul i przez polowe filmu odnosze wrazenie, co to za glupota leci z ekranu. He, to jest jednak dobra faza, ten film to dobry "wyluzacz", swietny klimat, surrealistyczna jazda+ troche horror,komedii i gore na wesolo.

Zaraz sprawdzllem rezysera a tu postac Don Coscarelli, to ten gosc od filmu Phantasm, pozniej jego kontynuacji, jesli ktos kojarzy ta serie i podoba mu sie jej klimat, to musi siegnac do Jasia ginacego na koncu, bo to podobne klimaty.

Tu rowniez jest przez caly czas akcja, dobre dialogii, ciekawe postacie i zwroty akcji.

Fabula opowada o tytulowym Johnie i jego perypetiach, walczy on z rozpowszechnieniem narkotyku, pod postacia sosu sojowego, niestety narkotyk on tez nieswiadomie probuje i przez to w czasie filmmu nie wiadomo co jest fikcja bohatera a co dzieje sie naprawde, polecam dla tych ktorzy lubia zakrecone filmy

 

7/10

 

 

Nimfomanka

 

VonTier ostatnimi laty niezachwyca.

A co w zamian kreci?

Niestety kolejny pseudoartystyczny belkot.

Rzecz o uzaleznieniu od sexu a raczej piepszenia z byle kim, pozniej jak to w uzaleznieniach, dla zaspokojenia nerwow.

Sceny jak w pornosach, ukazanie z bliska oralu czy stosunku, ale w pornosach ( tych z wysokiej polki), seks jest ukazany podniecajaco i podnieca, tak tutaj ukazany jest w taki sposob, ze odrzuca.

Von tier pokazal ze takie uzaleznienie jest chore, pokazal cale te spusztoszenie psychiczne.

Nie ma tu przystojnych aktorow a widok cipki jest oblesny, (niewygolona aktorka i wary wywalone), wiekszosci obzydliwi partnerzy czy sceny np; gdy jej ojciec umiera, ta moczy sie z podniecenia.

Jest tu smieszna scena, ta z odwiedzinami zdradzonej zony, ale raczej film jest...

nuny, mimo caly czas prowadzonej akcji, jest to niestety sredni film, niepotrzebnie rozbity na tyle godz. nie wiem czy bedzie mi sie chcialo pojsc na czesc 2.

Jesli ktos chce pojsc dla scen seksu, odposcic, wiecej artyzmu maja pornosy z Vivid czy Digital Playground. Jesli ktos idzie dla ukazania wizji zdegenerowanej osoby i wywodow pseudoartystycznych, odposcic! ciekawsze sa inne filmy, tu ukazanie jest to prymitywnie.

Jesli ktos idze tak jak Ja, bo lubi Von tiera, to moze isc zeby znow sie zawiesc jego ostatnimi dokonaniami.

 

4/10

 

Don Jon

 

Znow dobry temat, czyli uzaleznienie od sexu. Tym razem o wiele bardziej lightowej formie, niz mialo to miejsce u VonTiera i o wiele bardziej ladniej podane.

Don uzalezniony od filmow porno, od masturbacji, ktora woli od normalnego sexowania.

To tak naprawde dramat spoleczny, poruszajacy wazna kwestie, ukazany w formie sporo humorysycznej.

Glowny bohater, to nie jest typowy onanista, zakompleksiony uwieziony w 4scianach, chodzacy czasem na dziwki, tu mamy dyskotekowego podrywacza niezlych lasek.

Ktoremu nieudaja sie zwiazki, przez uzaleznienie od porno.

Pokazane jest w filmie tez hipokryzja, pewnego rodzaju kobiet, oraz tez glupota chodzenia do spowiedzi itp;

Pod koniec pokazane jest ze Don moze sie zwiazac z kobieta ktora jest uzalezniona od seksu, ale przez to ze przezyla tragedie w swoim zyciu i seks ja odstresowuje. A wiec rezyser pokazuje kolejny dramat czlowieka, jedyne co moge zarzucic filmowi, to zbyt "bajkowo" porusza wazne tematy, wiele osob przyjelo film jako komedie, a dokonca tak nie jest.

 

 

7/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340522
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

Her / Ona

Theodore (Joaquin Phoenix), samotny pisaż w finalnej fazie rozwodu, nabywa nowy system operacyjny OS1. Urządzenie ma nie tylko być tamtejszych „Windowsem”, co posiadać przytomność. Ma rozmawiać i dostosowywać się do swojego właściciela. Theodore szybko zostaje zauroczony prze głos komputera, który wypełnia lukę w jego życiu.

"Właśnie poznałem wspaniałą kobietę! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały." Realistyczni, normalni ludzie, w nierealistycznym świecie pełnym nowoczesnej technologii, gdzie miłość do systemu operacyjnego nie jest niczym wyjątkowym. „Her” jest filmem dziwnym, a jego inność niekoniecznie do mnie trafia. Wiem, że to wielka niesprawiedliwość by tępić go za nietypowe podejście do miłości, ale wielce utrudniało mi to odczuwanie emocji. Wina na pewno nie lezy po stronie Phoenixa, który zagrał bardzo dobrze, i jeśli ktoś te emocje czuć będzie – a na to wskazują wysokie oceny – to właśnie dzięki niemu. To on jest centrum tego filmu, to na niego będziemy patrzeć przez całe dwie godziny. To on musiał reagować na podkładany przez Scarlett Johansson głos, i robi to w mistrzowskim stylu. Theodore jest ekscentryczny, ale zarazem bardzo prawdziwy.

Fabularne zwroty niekoniecznie do mnie trafiają – szczególnie końcowy. Samantha (bo tak nazwał się OS), zaczyna odchodzić od tego, czym miała oryginalnie być. Wszystko w imię poprowadzenia tej historii, która niekoniecznie się trzyma swoich fundamentów.

Pierwsza połowa jest dość toporna, ale spokojnie, film rozkręca się z czasem, budując nietypowe love-story. Problemy i przygody, jakie Theodore przeżywa z Samanthą, wydają się bardzo typowe/nasze. Tylko, jeśli rozpatrywać to jak każdą inną historię miłosną, to nie jest niczym wyjątkowym. Jak podejść do niego od strony „uzależnienia od komputera”, to też nie zostałem wgnieciony w fotel. Widzę pozytywy tego wszystkiego, ale „Her” pozostawiło mnie mocno zmieszanym, serwując sporo miałkich scen (gra komputerowa była dla mnie mocno chybionym zabiegiem). Na pewno jestem daleki od nazywania tego filmem roku, ale to jedna z pozycji, którą warto sprawdzić samemu – 6/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340547
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  212
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  29.09.2008
  • Status:  Offline

Jest już ktoś po "najbardziej" szokującym filmie od dawien dawna, czyli Nimfomance von Tiera? Nie mam zamiaru pisać długiej recenzji, chętnie pogadam za to z kimś to też już oglądał, bo moje odczucia różnią się od tych, z którymi spotkałem się w kinie (pierwszy raz taki tłok widziałem w Muranowie, prawie cała sala pełna, a byłem o 16). Większość, czy to z racji tego, że wypada, czy z racji tego, że warto wyjść na znawców, wysyłali ochy i achy w stronę reszty publiczności, rozpływając się na głębią (:D) tego filmu. Zgodzę się, że podzielenie na dwie części niszczy możliwość jednoznacznej oceny już w tej chwili, ale pierwsza odsłona była dla mnie mocno przeciętna, dałem 5/10.

 

Pójdę na drugą część z racji tego, że jestem ciekawy zakończenia, ale podejdę do filmu z dystansem. Warte dodania jest, że seks ukazany na ekranie, tak naprawdę mógłby wcale nie występować, a film nie utracił by to na jakości, przynajmniej moim zdaniem. Czy wynika z tego, że to tani chwyt i zagrywka na większą publiczność ? Chyba tak, bo jednak skusiłem się też z tego powodu. No cóż, ciekawa ciekawostka, ale nie dostrzegam w tym większej głębi, przynajmniej po pierwszej części. Czekam na drugą, aby mieć pełen obraz.

 

Oglądałem wczoraj pierwszą część ,,Nimfomanki" i może jestem odbiorcą przechadzającym się zbyt wąskimi korytarzami myślowymi i interpretacyjnymi, jednak dla mnie film ten, który miał szokować głębią, podsunął mi wniosek, że seks - czynność wyskakująca z każdego współczesnego teledysku, filmu, książki, reklamy czy metaforycznej lodówki to tak naprawdę jedna z wielu czynności, jaką wykonujemy żyjąc na tym świecie. Von Trier skrytykował wszechobecność seksu wkładając ( :P ) do filmu sceny erotyczne w pociągu, szpitalu i innych miejscach, które służą do czegoś zupełnie innego. Podobały mi się wnioski Seligmana (dobra kreacja Stellana Skarsgarda), który próbował bronić Joe (bardzo wiarygodna Charlotte Gainsbourg, która jako narrator napisanej przez swoje życie historii była jeszcze lepsza) porównując jej zachowania do praw natury. Tak jak napisałem wyżej - seks to taka sama czynność jak każda inna, a to, jakie będzie mieć znaczenie w naszym życiu zależy od naszych życiowych doświadczeń, środowiska i najbliższych.

Moja ocena: 3.5/6

 

 

Znaczy czy ja wiem, czy płynie takie przesłanie właśnie :D Przecież to jest jasne, nawet bez tego filmu, że seks to podstawa życia. Bez niego w końcu by go nie było. Dla mnie ciężko jest w ogóle wyłapać jakikolwiek sens czy przesłanie. Fakt, to pierwsza część, więc dopiero po drugiej stwierdzę, czy to takie pseudointelektualne, szokujące gówno (na razie mam takie wrażenie) czy może coś głębszego. A te wszędobylskie, inteligenckie porównania (prócz tej o tych 3 różnych facetach) jakby dla mnie wciskane na siłę, zdecydowanie zbyt na siłę.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340608
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

Paranormal Activity: The Marked Ones / Paranormal Activity: Naznaczeni

Jesse (Andrew Jacobs) zaczyna doświadczać niepokojących rzeczy zaraz po śmierci swojej sąsiadki. Szybko okazuje się, że został naznaczony, a demon który go opętał, niebawem będzie miał nad nim całkowitą kontrolę.

To kto tam mówił, że styczeń jest w porządku, jeśli chodzi o premiery kinowe? Styczeń nas nienawidzi! „Naznaczonych” najwyraźniej nie można traktować jako piątą odsłonę „szanowanej serii”. To spin-off. Piątka dopiero ma nadejść :shock:

„Holy shit. Dude. Fuck. Holy Shit. Fuck dude, for real? Holy Shit!” – tak brzmi większość dialogów. Upokarzająco płytkie teksty, które nie byłyby zjadliwe nawet na studniówkowej czołówce. Stado anonimowych latynosów – bo to, że są słabymi aktorami, to chyba nie muszę mówić? - panikuje, na widok tych samych tanich straszaków, które są już cechą charakterystyczną Paranormal Activity – nawet bardziej niż amatorskie kamery. A wszystko to w zastraszająco powolnym tempie. Po 30-minutach zaczyna się dziać cokolwiek fabularnie „wartościowego” – wcześniej to bieganie z kamerą bez celu – po 50-minutach dopiero mamy jakieś paranormalne zagrożenie, a całość trwa 80-minut. Czy warto pisać więcej?

Co może niektórym umilić stracony czas – bo on będzie stracony – to humor. W tym całym pajacowaniu może jest metoda. Wydaje mi się, że ta odsłona stara się częściej wywołać uśmiech, jakby zdawała sobie sprawę ze swojej horrorowej ułomności. Inne różnice to nie osadzenie akcji u bogatych białych ludzi, tylko u biednych latynosów – uuu...

Twórcy uparcie chcieli powiązać to choćby w minimalnym stopniu do wcześniejszych odslon, co robi z tego „scenariusza” jeszcze gorsze badziewie. W momencie, kiedy myślałeś, że gorzej już być nie może, udowadniają Ci, że jesteś w błędzie. To jedyne zaskoczenie po całym seansie – 1/10 - Spoiler Alert! Usłyszycie jeszcze ten tytuł pod koniec roku, jak będę zestawiał listę największych crapów. Jak im tak dalej pójdzie, a Shymalamanananan nic nie spłodzi, to może będą się dwa "PA" ścigać o fotel lidera.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340753
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

Wszystkie kobiety Mateusza / All Matthews Women

Mateusz Kłos (Krzysztof Globisz) jest artystą, hulaką i wielbicielem płci pięknej. Po swojej śmierci odwiedza w snach wszystkie kobiety, z którymi miał romans, co niepokoi ich mężów.

Na każdym portalu ten film ma inny gatunek. Każdy portal ma rację. „Wszystkie kobiety Mateusza” to taki misz-masz. Złożony z wielu składników, niezjadliwy. Jak chcę być komedią, to jest nieśmieszny. Jak uderza w dramatyczny ton, to nikogo nie obchodzi. A na dodatek, wszystkiemu nie przyświeca żaden cel. Fabuła się czołga do wystukiwanej na pianinie muzyki, a reżyser bawi się w obrazowanie miasta, zamiast cieszyć dialogami.

Na ratunek aktorzy. Obsada złożona z kojarzonych, lecz nie najpopularniejszych nazwisk, daję sobie z powierzonym zadaniem radę. Szkoda ich, że grają w czymś tak pozbawionym treści. Zazdrośni mężowie, i lokalny lekarz, u którego wszyscy lądują, stanowią mocną całość.

Posmutniała wdowa, dziecinny Mateusz, stado takich samych „kochanek”. Tematyka napawała optymizmem, wykonanie sprowadziło na ziemię. Za dużo tu nędznej jakości scen snu, kiedy ten Mateusz się objawia. Tylko za życia był znośny – 3/10 (naciągane, ale jakoś „dwójką” karać mi było szkoda)

 

 

Sierpniowe niebo. 63 dni chwały

Pracownicy budowy znajdują w ruinach przedwojennej kamienicy ludzkie szczątki i pamiętnik z czasów Powstania Warszawskiego. Ukrywający się w piwnicy profesor (Krzysztof Kolberger) opisał w nim pierwsze dni dramatycznej walki o Warszawę. 5 sierpnia 1944 roku młodziutka sanitariuszka Basia przeżywała pierwszą miłość do żołnierza AK – Staszka. Tego dnia młodzi warszawiacy z entuzjazmem budowali barykady, aby w chwilę później stanąć do nierównej walki ze świetnie uzbrojonymi mordercami z Waffen SS Dirlewanger.

Kolejna zagubiona owca, która na nieszczęście wielu, zamiast trafić do telewizji, znalazła drogę na ekrany kin. Nędza, rozpacz i nieudolna próba trafienia w patriotyczne nuty. Budowlańcy to oczywiście tylko wymówka, (nie)dobra jak każda inna. Zaczynają czytać i ruszamy z czarno-białymi, kronikarskimi montażami. Coś tam strzelają, coś tam salutują, czasami wjeżdżają aktorzy z powyższą historyjką – choć fabuły w tym niewiele. Aktorzy z nich pełną gębą, a ich gadki są iście teatralne – co często w kinie, a już na pewno w ich wykonaniu, trąci kiczem (trzeba posłuchać, żeby zrozumieć). W naszych czasach są wspierani przez niemych, zapatrzonych w telewizję raperów. Jakieś Bilony, jakieś Wilki (tudzież „Wiiiiilkiii jakieś!” – C.Pazura), wiadomo jak (nie)grają. Szczęście, że to tło, wkręcone tylko po to, żeby nagrać muzykę – mieli patent, żeby zachęcić pasjonatów Hip-Hopu.

Podobał mi się jakiś komentarz na filmwebie – „A jak powiesz któremuś kretynowi , że

robienie takich filmów nie ma sensu, bo od kilkunastu lat wychodzi nam to dość gównianie, to ten zamknie Ci ryja sakramentalnym – “Ta historia musiała zostać opowiedziana w ten sposób!”, Czysta prawda, tylko gównianie to nam wychodzi większość filmów. Wszyscy lokalni patrioci, jeśli już poniesie ich na rozgrzeszanie „Sierpniowego nieba”, powinni rozgraniczyć tematykę od wykonania. Ja chylę czoło. Za każdym razem kiedy oglądam jakiś nasz wojenny badziew, gdzie wydaje się, że gorzej już być nie może, eureka, jest k#rwa gorzej... A w 2013 to nawet najgorzej! Jawnie wolałbym obejrzeć jeszcze raz, każdy z niżej wymienionych, niż to. I nic nie ratuje tego, że trwa to 74minuty – sorry, ale jak ktoś kupuje bilet do kina, to to 90minut rozrywki (jakakolwiek by ona nie była) mu się należy – 1/10

 

Worst 10 of 2013

10. 47 Roninów

9. Movie 43

8. Szklana Pułapka 5

7. Piła Mechaniczna

6. Straszny Film 5

5. Getaway

4. Ambassada

3. 1000 Lat po Ziemi

2. Last Minute

1. Sierpniowe Niebo. 63 Dni Chwały

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-340940
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  4 959
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  18.07.2010
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Napoleon Wybuchowiec - to o tym, że każdy może znaleźć szczęście. No, tak mi się wydaje. Jest tu coś wybitnego? Tak, wybitnie wolne tempo prowadzenia akcji. I brak "normalnych" person. Nie żałuję że obejrzałem, ale drugi raz chyba nie dałbym rady.

 

Piąty Element - jeśli coś mi się nie podobało, to... tłumaczenie tytułu :P Stare, dobre SF. I zabawne.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-341019
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

 

Inside Llewyn Davis / Co jest grane, Davis?

Tytułowy Davis (Oscar Isaac) to przenoszący się z jednej kanapy na drugą, z podrzędnego nowojorskiego baru do kolejnego, intrygujący muzyk. Davis szuka nie tylko swojego miejsca w świecie, ale także wciąż uciekającego mu kota. Po drodze marzy o zrobieniu wielkiej kariery muzycznej, jednak nie jest mistrzem w podejmowaniu właściwych decyzji. Nieustająco zostawia i zabiera rzeczy od dziewczyny przyjaciela, z którą sam miał romans (Carey Mulligan).

Coenowie musieli się obejść ze smakiem w tym roku, bo dwie nominacje do Oscara (Zdjęcia i Dźwięk), to na pewno nie wynik jakiego oczekiwali. Po seansie, wielce zdziwiony tym nie jestem, bo choć Oscar Isaac daję radę, tak wokalnie, jak i w swojej kreacji, to treści w tym wszystkim nie ma zbyt wiele. Jest sporo warstw, trochę się w jego życiu dzieje, ale nie dąży to do jakiegoś emocjonalnego finału. Tak jak on szuka swojego miejsca w tym świecie, tak Coenowie chyba szukali celu. W zasadzie żaden wątek nie jest dostatecznie rozwinięty, co szczególnie boli w przypadku dziewczyny przyjeciela, jak i samego kumpla (Justin Timberlake). Można by było śmiało oprzeć cały film na tym trójkącie.

„Inside Llewyn Davis” to dramat muzyczny, a proporcje są tu równe. Tak jak sporo nieszczęść go na drodze spotka, tak wiele wykonów – jego i znajomych – wysłuchać musimy. Piosenki do siebie podobne, specyficzne, podyktowane czasami, w jakich dzieje się akcja (lata 60’ ubiegłego wieku). Nie wszystkim to musi odpowiadać, a niektórzy mogą narzekać na częstotliwość (średnio, co 20minut).

Mocno zawiodłem się na dialogach. Po braciakach oczekiwałem ciekawszych tekstów, czy dynamiczniejszych rozmów. Te nastały dopiero z występem Johna Goodmana, który jest tylko barwnym, komediowym dodatkiem.

Niewykluczone, że film zyskuje z każdym kolejnym seansem. Nie brakuje mu uroku, nie brakuje mu gwiazd, nie brakuje bardzo dobrej muzyki. Jest jak ładnie udekorowany tort, który jest zeschnięty od środka. Brakuje mu mocniejszych akcentów, które zapadłyby w pamięci – 6/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-341023
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  174
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  17.01.2013
  • Status:  Offline

Frankestein -1931

 

Kino tworzy mity. Żaden chyba film grozy nie dowodzi tego lepiej niż "Frankenstein" Jamesa Whale’a – utwór, który swoim sukcesem unieśmiertelnił zakurzoną powieść Marry Shelley z 1831 roku, dał pop-kulturze jeden z jej najtrwalszych wizerunków, a w powszechnej świadomości urósł do rangi symbolu, sztandarowego przedstawiciela gatunku jakim jest horror. I choć temat Frankensteina kino powielało później niezliczoną ilość razy, wpisując go w najrozmaitsze konteksty; choć rolę monstrum odtwarzali tak wybitni aktorzy jak Christopher Lee czy Robert DeNiro – wszystkie późniejsze wariacje pozostają, podobnie jak literacki pierwowzór Shelley, w cieniu legendarnego filmu z 1931 roku.

 

 

Fabuła jest powszechnie znana. Doktor Henryk Frankenstein, który odkrywa ożywczą moc pioruna, pragnie spełnić odwieczne marzenie ludzkości: na przekór Bogu i naturze pokonać śmierć. Nocą zachodzi na cmentarz, skąd wykrada świeżo pochowane zwłoki, a swojego asystenta, garbusa Fritza, posyła by zdobył ludzki mózg z pracowni znamienitego antropologa doktora Waldmana. Z tychże składników Frankenstein zszywa pokraczne ciało, które następnie ożywia mocą pioruna; w burzliwą noc, przy nieustającym wtórze grzmotów i błyskawic, monstrum Frankensteina powstaje z martwych. Niestety, z winy Fritza, który przez nieopatrzność wykradł z gabinetu Waldmana mózg mordercy, ożywiona istota ma maniery dzikie i wkrótce wymyka się spod kontroli, budząc powszechną trwogę...

 

 

Od przerażających filmów niemieckich "Frankenstein" różni się bowiem przede wszystkim tym, że jest w gruncie rzeczy bajką z morałem; bajką ponurą i na swoje czasy szokującą, ale pozostawiającą światełko nadziei w postaci ostrzeżenia, w które wpisana została pewna prawda o nas samych. Przywracanie zmarłych życiu może nie tylko sprowadzić nieoczekiwane kłopoty na świat, ale również oznaczać tragedię dla samego ożywionego, który cierpiał będzie wskutek wykorzenienia i alienacji. Podstawowym problemem nie jest bowiem samo w sobie bluźnierstwo, gdyż jest ono pojęciem umownym i abstrakcyjnym. Problemem – który, tu jeszcze tylko sygnalizowany, rozwinie się w główny temat "Narzeczonej Frankensteina" – jest stosunek ludzi do brzydoty, inności i śmierci: trzech zjawisk, które zawsze budziły, budzą i będą budzić niepokój. Monstrum Frankensteina jest uosobieniem tych trzech zjawisk, dlatego wzbudza strach i odrazę u żywych, nie wyłączając swego stwórcy. Jego dzikość nie jest spontaniczna; wbrew pozorom to nie wszczepiony mózg mordercy napędza jego agresję, ale podszyta lękiem nienawiść otoczenia. W porównaniu z filmami ekspresjonizmu, oznaczało to przesunięcie akcentów w charakterystyce potwora, który po raz pierwszy na ekranie ukazany został nie jako wcielenia zła, lecz ofiara – najpierw ludzkiego geniuszu, a później ludzkiej małości. To, że budzi u widzów tak skrajne emocje – niepokój i odrazę połączone z fascynacją i współczuciem – jest zasługą zarówno znakomitego Borisa Karloffa, jak i charakteryzatora Jacka Pierce’a, który stworzył niedoścignione arcydzieło filmowego make-up’u. Razem wykreowali wizerunek, który dalece przerósł popularnością sam film, stając się jedną z żelaznych ikon kultury, na równi z trampem Chaplina i "Mona Lisą"; którym zachwycał się Salvador Dali i Gustav Jung. Wizerunek do dziś często powielany, parodiowany i pojawiający się przed oczami milionów ludzi gdy tylko usłyszą słowa "horror" lub "monstrum". Pierwsze wejście potwora to z resztą jedno z najlepszych w kinie wprowadzeń głównej postaci na ekran: poprzedzając swą obecność miarowym odgłosem kroków w korytarzu, których nasłuchują w przerażeniu baron i Fritz, monstrum raptem staje w drzwiach tyłem do kamery i obraca się z wolna, ukazując swoje posępne oblicze, którego bladość i kanciastość uwydatnia jeszcze ostre, kontrastowe światło. Potem następuje puenta w postaci odseparowanego montażem zbliżenia potwornej twarzy, po czym kreatura rusza leniwie w stronę coraz bardziej przerażonych bohaterów, zasłaniających się płonącą pochodnią... Scena ta, sfilmowana bez słów, właściwie w konwencji kina niemego, doskonale streszcza ideę filmu: świeżo ożywiony potwór to tabula rasa; idzie ku ludziom bez intencji, popychany jedynie dziecięcą ciekawością... i zostaje potraktowany pochodnią. Jego pierwsze doznanie w kontakcie ze światem to ból, a pierwsza reakcja – złość.

 

 

Malowniczość ekspresjonistycznej wizji nie uchroniła jednak "Frankensteina" od wad. Przede wszystkim szkoda, że Whale nie jest w zapożyczonej stylizacji konsekwentny: niektóre sceny dialogowe rozczarowują, szczególnie na tle pozostałych, anachroniczną reżyserią. Ponadto całość obciążona jest teatralną statycznością, która może zdawała egzamin w "Drakuli" Browninga, gdzie wprowadzała dostojny, "arystokratyczny" rytm – tutaj jednak nie ma żadnego uzasadnienia. W sumie film jest nierówny i tylko kilka momentów dorównuje klasą wspomnianemu pierwszemu wejściu monstrum: początkowa scena pogrzebu, ożywianie zwłok w burzliwą noc, śmierć dziecka z rąk potwora – a przede wszystkim finałowa sekwencja nocnego polowania z pochodniami, na tle sztucznego pejzażu, która do dziś porusza dramatyzmem i urzeka pięknem wizualnym.

 

Już choćby dla nich warto znać ten film. Jednak przez liczne formalne niedociągnięcia ten najsłynniejszy horror wszechczasów arcydziełem nie jest. Te niedostatki w pełni zrekompensuje Whale w genialnym sequelu: "Narzeczona Frankensteina" (1935) nie tylko przebije oryginał, ale też uzupełni go myślowo. Ocena 7/10

 

[ Dodano: 2014-01-21, 17:59 ]

Narzeczona Frankensteina-1935

 

"Narzeczona Frankensteina" Jamesa Whale’a to jeden z tych wyjątkowych horrorów, które nie tylko wytyczyły nowe drogi dla rozwoju gatunku, ale też, mimo upływu lat, nie przestają fascynować. Film, który pod każdym względem przerósł swój legendarny pierwowzór z 1931 roku, stawiany jest w jednym rzędzie z "Gabinetem doktora Caligariego" Wiene, "Psychozą" Hitchcocka i "Nocą żywych trupów" Romero. W rzeczy samej, niewiele innych filmów grozy wytrzymuje porównanie z "Narzeczoną Frankensteina", i to nie tylko pod względem skali nowatorstwa użytych środków.

Początek historii zastaje nas dokładnie w momencie, w którym skończył się "Frankenstein": młyn, w którym spłonęło monstrum dopala się na oczach tłumu; ciało doktora Frankensteina, zrzuconego ze skały przez potwora, zabierane jest na noszach do miasta; ludzie po trwożnej nocy rozchodzą się do domów. Jednak to dopiero początek nowych wydarzeń. Bestia, która bynajmniej nie zginęła w płomieniach, wydostaje się spod zgliszcz, morduje dwoje spotkanych przypadkowo ludzi, po czym rusza w siną dal. Również doktor Frankenstein, przyniesiony do domu, nieoczekiwanie dochodzi do siebie. Jeszcze tego samego wieczora odwiedza go demoniczny doktor Pretorius, opętany bluźnierczym pragnieniem tworzenia życia na swój pokrętny sposób, wbrew prawom natury i Boga; pragnący zaludnić świat sztucznie wykreowanymi monstrami i dziwadłami. Wznosi toast "za nowy świat bogów i potworów" i namawia Frankensteina do diabelskiej współpracy. "Stworzyłeś mężczyznę z ciał zmarłych – powiada. – Stwórzmy dlań zatem towarzyszkę życia, aby umożliwić zapoczątkowanie nowego gatunku". Frankenstein – uczony mający na względzie przede wszystkim dobro ludzkości – odmawia, pomny jak wiele szkody wyrządziło światu jego ostatnie dzieło. Na to Pretorius, z pomocą monstrum (które po obfitującej w przygody wędrówce zostało schwytane przez myśliwych), porywa świeżo poślubioną żonę barona, któremu odtąd nie pozostaje nic innego, jak dopomóc Pretoriusowi w spełnieniu jego rojeń. Z wykradzionego ciała 19-letniej dziewczyny tworzą nowego potwora. Nie powiodą się jednak próby wyswatania owej żeńskiej poczwary z potworem Frankensteina. "Narzeczona" nie zna bowiem uczucia dobroci i miłości, których monstrum nauczyło się dopiero za sprawą doświadczenia: na widok przeznaczonego jej "męża" wybucha, jak wszyscy inni, krzykiem przerażenia...

 

Opowieść o odmienności i lekcji współczucia, o pragnieniu wielkości i akceptacji, musiała być bliska Jamesowi Whale’owi – ekscentrykowi i homoseksualiście. Nic więc dziwnego, że potraktował on temat bardzo osobiście. Whale jawi się tutaj jako pierwszy prawdziwy autor amerykańskiego horroru. Swoją wyjątkowość "Narzeczona Frankensteina" zawdzięcza maniackiej walce reżysera o kształt każdej sceny, kompozycję każdego ujęcia, brzmienie każdego słowa. Whale tworzy obrazy niezapomniane, które na zawsze zapisały się w historii kina: sielankowy prolog, w którym Marry Sheley, w obecności lorda Byrona oraz swego męża zaczyna snuć ponurą opowieść; festiwal wyhodowanych z nasion liliputów, którymi Pretorius chwali się przed Frankensteinem; potwór przeglądający się w wodzie; sceny w chatce pustelnika, gdzie monstrum po raz pierwszy doświadcza przyjaźni i zrozumienia; ucieczka przed myśliwymi; ożywianie narzeczonej; finał... Właściwie nie ma tutaj dłużyzn czy momentów słabych. Oprawa wizualna, w odróżnieniu od "Frankensteina", nie naśladuje już tak ostentacyjnie ekspresjonizmu, lecz jest dużo bardziej samodzielna; nadal bajkowo malarska, nadal odzwierciedlająca stany emocjonalne bohaterów – ale bardziej zróżnicowana pod względem nastroju, od barokowego przepychu prologu, przez surrealizm sceny z małymi ludźmi zamkniętymi w słoikach i impresyjnie odmalowane harce potwora nad rzeką, aż po dramatyczną ekspresję przytłaczających monumentalizmem, końcowych sekwencji w laboratorium. Na taką rozpiętość wizji Whale nie mógł sobie pozwolić przy "Frankensteinie". Dopiero olbrzymi sukces pierwszego filmu, a także zrealizowanego przez Whale’a w 1933 roku "Niewidzialnego człowieka", pozwolił na realizację bez ekonomicznych ograniczeń, toteż za pokaźną wówczas sumę czterystu tysięcy dolarów reżyser mógł dać upust swojej niezwykłej wyobraźni. Przy czym równie wielkie wrażenie, co kształt plastyczny scen, wywiera płynność przejść między epizodami o skrajnie różnej temperaturze emocjonalnej, dynamiczny rytm, ekspansywna ilustracja muzyczna utkana, jak u Wagnera, z motywów przewodnich... Whale szczęśliwie nie powtórzył błędu niemrawej, teatralnej statyczności, która obciążała pierwszego "Frankensteina" – "Narzeczona..." to już stuprocentowe kino, nawiązujące wprawdzie do rozmaitych tradycji malarstwa i teatru przełomu wieków, ale jednak kino – tętniące życiem i poezją – a nie przedstawienie wtłoczone w ekran.

 

"Narzeczona Frankensteina" daleko wykracza poza przyjęte ówcześnie ramy swojego gatunku, wytyczone przez niemiecki ekspresjonizm. Po raz pierwszy w historii film grozy utrzymany jest w zmiennej, a nie od początku do końca trwożnej atmosferze; po raz pierwszy też jego ambicje wybiegają daleko poza zwykłą chęć budzenia dreszczy lęku. Whale z pełną konsekwencją – i bez błędu – wprowadza do horroru akcenty świadomie komiczne, tuż obok nich umieszcza wzruszające sceny przepełnione lirycznym ciepłem: elementy komedii i sielanki, których przedtem jak ognia unikano w horrorach, w obawie że mogą zepsuć efekt grozy.

 

Ale też Whale’owi nie chodziło tylko o grozę. "Narzeczona Frankensteina" jest filmem ponadczasowym właśnie dlatego, że nie bazuje wyłącznie na lęku, którego kryteria są zmienne, czego dowodzi los wielu starych horrorów, które dawniej straszyły, a dziś są już tylko zabytkami. Jest filmem ponadczasowym, bo stanowi, jedynie ujętą w formułę historii z dreszczykiem, metaforyczną przypowieść o dwóch obliczach nauki, przywołującą mit Fausta (Frankenstein) i Mefistofelesa (Pretorius); bo jest nasyconą humanizmem, jak żaden inny horror, baśnią o potworze, który poznał i docenił wartość ludzkich uczuć tylko po to, aby się przekonać, że nie są one przeznaczone dla niego. To właśnie w tym filmie Boris Karloff stworzył rolę swojego życia: jako potwór Frankensteina jest tak zdumiewająco kompletny psychologicznie, tak dziki i dziecięco niewinny zarazem, tak po ludzku wzruszający, jak żadne inne horrorowe monstrum w całej historii istnienia tego gatunku. To już nie jest jedynie bierna ofiara ludzkiej pomyłki z poprzedniego filmu, lecz istota, mimo swej monstrualności, ujmująca szlachetnością, poszukująca, i w finale w pełni uświadamiająca sobie własny tragizm. Zdania, które wypowiada (bo uczy się w końcu mówić) są wzruszająco proste i zarazem niezwykle adekwatne do sytuacji emocjonalnej. Artykułowane z nadzieją słowa "przyjaciel" i "żona". Utrata nadziei na akceptację w świecie żywych spuentowana słowami "I love dead, hate living". "We belong death", skierowane w finale do złowieszczego Pretoriusa, którego tymi właśnie słowy potwór powstrzymuje przed ucieczką z eksplodującego laboratorium... Nigdy wcześniej żadna bestia na ekranie nie była wyrocznią w sprawach dobra i zła.

 

Nie mniej fascynująca od dialektyki w potraktowaniu psychiki monstrum, jest dialektyka w potraktowaniu wyglądu jego "narzeczonej". Jest to kolejny wyczyn znakomitego Jacka Pierce’a, który doszedł tutaj (nie bez pomocy operatorskich trików) do szczególnego zatarcia granicy między brzydotą a pięknem. W jego charakteryzacji Narzeczona jest poczwarą, która zarazem ani na moment nie przestaje być piękną kobietą; trudność jednoznacznego uchwycenia jej urody jest tym większa, że kamera w każdym ujęciu ukazuje ją nieco inaczej. Dodatkowo, dzięki naciskom Whale’a, monstrum Narzeczonej zagrała ta sama Elza Lanchester, która w prologu wystąpiła jako Marry Shelley, co tylko potęguje wieloznaczność tej postaci i przypomina o subiektywnym trybie opowieści. Czyżby kobiece pragnienie adoracji kazało pani Shelley utożsamić się z wymyśloną przez siebie poczwarą, nieludzką wprawdzie, ale będącą przecież idealizowanym celem dążeń trójki męskich protagonistów – Pretoriusa, Frankensteina i monstrum?

 

Zresztą nie tylko Karloff i Lanchester stworzyli w "Narzeczonej Frankensteina" niezapomniane kreacje aktorskie. Dystyngowanie demoniczny Ernest Thesiger jako Pretorius posługuje się wachlarzem gestów, z których w późniejszych latach uczyni manierę Peter Cushing; Una O’Connor rolą postrzelonej wieśniaczki wnosi do filmu pokaźną dawkę humoru; grający Frankensteina Colin Clive przekonująco łączy chłopięcą pasję naukowca z kompleksem winy. Smutne oczy tego ostatniego nie są, niestety, jedynie efektem doskonałego zżycia się z rolą. Clive zmagał się już wówczas z depresją i alkoholizmem, które w końcu doprowadziły jego organizm do stanu wycieńczenia i gruźlicy; choroba ta zabiła go dwa lata po premierze "Narzeczonej Frankensteina", 25 czerwca 1937 roku, gdy miał 37 lat.

 

Dzięki roli w filmach Whale’a zdążył się jednak zapisać w historii kina. Mimo upływu kilkudziesięciu lat, "Narzeczona Frankensteina" nadal trafia do widzów w każdym wieku, sprawdzając się niezmiennie jako smutna bajka, przykład inteligentnego połączenia grozy, wzruszenia i przedniego humoru. Jest w końcu pierwszym na podobną skalę urzeczywistnieniem marzeń o filmie grozy przekraczającym swoje gatunkowe ograniczenia i osiągającym wymiar ogólnoludzki. Ocena 9/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/4401-filmy-ostatnio-widziane/page/129/#findComment-341259
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


  • Najnowsze posty

    • MattDevitto
      Do NFL to w sumie teraz ciężko komukolwiek się porównywać, bo jest na absolutnym topie. To jak niszczy oglądalnością obecne NBA mówi samo za siebie. WWE o takich wynikach może jedynie pomarzyć. Co do tego nie jestem taki pewny. O ile jeszcze w czasie RTWM jestem w stanie sobie wyobrazić, że liczby mogą być wysokie tak później spodziewam się spadku. Dużo osób będzie oglądało galę z odtworzenia, po emisji przez co wyniki oglądalności nie będą aż tak duże. Pamiętajmy, że pierwsze Roł było bardzo mocno promowane i docierało nawet do ,,niedzielnego'' fana.
    • MattDevitto
      KINO @ CzaQ  
    • HeymanGuy
      UFC Fight Night: Dern vs. Ribas 2 – 11.01.2025 UFC rozpoczęło 2025 rok od kolejnej gali w Las Vegas, a na przód wysunęła się strawweightowa wojna Mackenzie Dern vs Amanda Ribas 2. Panie miały już ze sobą jeden pojedynek z 2019 roku, który wygrała Ribas. Jednak teraz to Dern była górą i zrobiła to w stylu, który zadowolił każdego fana jiu-jitsu. Wielki zwycięzca gali? No cóż, to zdecydowanie Mackenzie Dern, która w trzeciej rundzie wciągnęła Ribas w klasyczne „Jiu-Jitsu 101” – perfekcyjne przejście do dominującej pozycji, armbar, i koniec ostateczny w 4:56. Main Event był mistrzostwem techniki, bo choć Ribas próbowała wywrzeć presję, Dern pokazała, jak należy wykorzystywać każdą chwilę. W pierwszej rundzie obie zawodniczki miały swoje momenty, ale to Dern dominowała na ziemi. W drugiej rundzie to Ribas przejęła inicjatywę, ale to właśnie w trzeciej rundzie Dern trafiła na właściwy moment, wykorzystując błąd Ribas przy próbie obalenia i zmuszając ją do poddania. Wspaniały parter. Bisping pochwalił, to nie będę gorszy, co mi tam. Santiago Ponzinibbio nie miał zawahań – on po prostu stłamsił Carlstona Harrisa w trzeciej rundzie. Tylko że sędzia… cóż, był trochę za szybki z przerwaniem walki. Harris, który po serii ciosów wyglądał jak marionetka, wydawał się jeszcze w grze. Sędzia przerwał jednak walkę w 3:13 trzeciej rundy, co wywołało sporo kontrowersji. Harris sam powiedział, że byłby w stanie walczyć dalej, ale decyzja sędziego nie podlegała dyskusji. Cóż, Ponzinibbio i tak był na drodze do zwycięstwa, ale Harris może poczuć się trochę niechętnie traktowany przez arbitrów. Cesar Almeida zaimponował z nawiązką w swojej walce z Abdul Razakiem Alhassanem. Alhassan rozpoczął od silnego ciosu, ale zapomniał o jednym – trzeba pilnować swojej obrony. Almeida znalazł dziurę w obronie, kontrując krótkim prawym, a następnie precyzyjnie kończąc wszystko lewym hakiem, który posłał Alhassana do snu w 4:16 pierwszej rundy. KO roku? No kurde, mamy styczeń, ale faktycznie siadło. A co z Christianem Rodriguezem? Ten facet znowu położył na deskach faworyta, tym razem Austina Bashiego. Bashi, który był typowany na przyszłą gwiazdę UFC, nie mógł znaleźć odpowiedzi na wszystko, co Rodriguez mu serwował. Obalenia, parter, a gdy walka zaczęła się rozkręcać, Rodriguez po prostu dominował. Z wynikiem 29-28 na kartach sędziów, 23-latek z Wisconsin udowodnił, że jego plan „nie dać się obalić i uderzać” działa jak złoto. Punahele Soriano miał w planach grappling, ale w 31 sekundzie zakończył walkę z Urosem Mediciem jednym prostym ciosem. Zaskoczenie? Zdecydowanie. Soriano wstrząsnął Serbem jak drzewem. Medic nie wiedział, co go uderzyło. Soriano, który staje się coraz groźniejszy w welterweight, nie dał Medicowi żadnych szans. Ihor Potieria – ubogi w ostatnich występach – nie miał szczęścia na tej gali. Już po 2 minutach wylądował na deskach po kolanie w krocze i choć próbował się podnieść, to Marco Tulio szybko zakończył jego cierpienia serią ciosów. Przegrana, która tylko pogłębia kryzys Ukraińca w UFC. Roman Kopylov pokonał Chrisa Curtisa przez nokaut (kopnięcie) w 4:59 rundy 3. Walka była bardzo wyrównana, z obydwoma zawodnikami wymieniającymi ciosy w stójce przez większość czasu. Jednak w ostatnich sekundach trzeciej rundy, Kopylov wyprowadził kopnięcie głową, które trafiło Curtisa, wysyłając go na matę. Curtis próbował się podnieść i był w stanie nieco się poruszyć, ale sędzia zdecydował się przerwać walkę na 1 sekundę przed końcem. Curtis wyraził swoje niezadowolenie z decyzji sędziego, ponieważ uważał, że byłby w stanie kontynuować walkę. Kopylov zdobył swoje 12. zwycięstwo przez nokaut w karierze. Zdecydowanie nie zawiódł Jacobe Smith, który w 73 sekundy posłał Preston Parsonsa do snu, pozostając niepokonanym. Ten facet na pewno ma w sobie coś, co przyciąga uwagę. Może nawet zacząć starać się o walkę o tytuł, bo zapowiedzi były jasne – Belal Muhammad, szykuj się! Gala UFC Fight Night: Dern vs. Ribas 2 to prawdziwa karuzela. Zwycięzcy podnieśli poziom i sprawili, że 2025 rozpoczął się od mocnych akcentów w Vegas. Mimo kontrowersji z przedwczesnym przerwaniem walki Ponzinibbio-Harris, reszta pojedynków dostarczyła mnóstwo widowiskowych momentów, od perfekcyjnego jiu-jitsu po brutalne nokauty. A najważniejsze? Nowe gwiazdy mogą zdominować 2025 rok. Wiem, że nie po kolei walki, bo ME oceniłem jako pierwszy, ale pisałem w miarę możliwości z głowy. Po uruchomieniu tematu ROH, mam nadzieję, że uda się ruszyć i ten  
    • HeymanGuy
      AEW Collision - 11.01.2025: Zaczynamy bez wprowadzenia! Harley Cameron pojawia się z gitarą i śpiewa o tym, jak nadchodzi gniew. Mariah May mówi, że dzisiaj będą "Hot Girl Graps" i Harley nie zaśpiewa więcej, jak tylko wyrwie jej struny głosowe. Big Bill z kolei dodaje, że Cope skrócił swoje imię, a on skróci jego karierę. Jericho zapowiada, że pokaże, że Harwood jaki potrafi być ,,NoGood!" Cope vs. Big Bill: Pierwsza walka wieczoru była dokładnie tym, czego można było się spodziewać – solidną potyczką między legendą a jednym z najbardziej nieprzewidywalnych big manów w AEW. Big Bill gra swoją rolę świetnie – jest nie tylko duży, ale też zaskakująco mobilny. To on kontrolował większą część walki, co podkreśliło zwinność i doświadczenie Cope’a, który musiał walczyć z defensywy. Widać, że Cope, choć ma swoje lata, wciąż potrafi się odnaleźć w ringu, ale coś tutaj nie do końca zaskoczyło. Może to kwestia stylu – Bill świetnie sprawdza się jako dominator, ale brakuje mu jeszcze tej „iskry”, by pociągnąć bardziej emocjonalną narrację w ringu. Finał, w którym Cope sięgnął po Rear Naked Choke, zaskoczył, ale był trochę „meh”. Widzisz Spear i myślisz, że to koniec, a tu nagle... duszenie? Takie zakończenie pasowałoby bardziej do walki technicznej niż do brawlu. Trochę jakby brakło pomysłu na to, jak zakończyć walkę efektowniej. Niemniej jednak, Cope wygrywa, a Big Bill nie wychodzi z tego pojedynku osłabiony – po prostu zabrakło emocji. Hangman Promo: Page mówi o swoim trudnym roku i o tym, jak to, co wydarzyło się w 2024, niemal zniszczyło jego rodzinę. Przyznaje, że czuł się zawstydzony, ale podjął decyzję, by działać. Skończył ze  Swervem, ale teraz skupia się na Christopherze Danielsie. Texas Deathmatch w przyszłym tygodniu na Collision ma być ostatecznym rozwiązaniem. Mocne, emocjonalne promo. Pac vs. Komander: Czysta uczta dla fanów szybkiego tempa i akrobatyki. Komander jest jak żywa reklama tego, jak świetnie wygląda lucha libre w AEW, a Pac… cóż, to Pac – facet, który mógłby sprzedać swoje akcje w ringu nawet najbardziej wybrednemu fanowi. Od początku było jasne, że Pac wygra. Nie ma opcji, by AEW osłabiło kogoś o takiej renomie, ale Komander dostał swoje momenty. Jego Springboard Destroyer? Niezły. Problem polega na tym, że czasami takie walki stają się bardziej pokazem sztuczek niż faktyczną walką. Pac musiał się trochę „powstrzymywać”, żeby Komander miał szansę wyglądać groźnie, co było widać zwłaszcza w momentach, gdy Komander trafiał go jakąś finezyjną kombinacją, a Pac zamiast natychmiastowego kontrataku... chwilę „czekał”. Końcówka z Brutalizerem? Klasa sama w sobie. To właśnie ta agresja i techniczna precyzja Pac’a sprawia, że każda jego wygrana wygląda jak coś więcej niż zwykłe zwycięstwo. Pac to bestia, a Komander – choć spektakularny – wciąż ma przed sobą sporo pracy, by wejść na poziom m.in. Anglika. Death Riders vs. The Outrunners: Dobra, techniczna walka drużynowa z elementami klasycznej strategii tag-team. Claudio i Yuta dominują dzięki sprytowi i pracy nad nogą Magnusa. The Outrunners mają momenty chwały, ale Death Riders kończą walkę po kombinacji Giant Swing i Rocket Launched Splash. Świetna chemia drużynowa. Yuta wciąż wydaje się najsłabszym ogniwem, co prawdopodobnie jest celowym zabiegiem. Promo Hobbs: Hobbs mówi o swojej trudnej przeszłości i konfrontacji z Moxleyem. Twierdzi, że Mox nie ma żadnej szansy go zranić i że na Maximum Carnage Moxley stanie się jego ofiarą. Szkoda, że to wszystko to tylko gadanie, może mnie zjecie, ale w sumie wolałbym Hobbsa jako mistrza AEW w tym momencie, niż Moxa, ale to rozmowa na inny temat. Mariah May vs. Harley Cameron: "Hot Girl Graps" dostarcza. Cameron ma swoje momenty, ale Mariah May pokazuje, dlaczego utrzymuje się na szczycie i mierzy jeszcze wyżej. Walka kończy się po Storm Zero, a May wychodzi z ringu jako pewna siebie zwyciężczyni. Solidna walka z kilkoma efektownymi akcjami, które podkreśliły rozwój Cameron, jakiś tam. Brody King vs. Trevor Blackwell: Dominacja Brody’ego od początku do końca. Gonzo Bomb kończy walkę w mniej niż dwie minuty. Brody wygląda na bestię po swoim występie na Tokyo Dome. Idealny squash, by wzmocnić pozycję Kinga. AEW TNT Title Match - Daniel Garcia (c) vs. Katsuyori Shibata: To była walka, którą chciało się oglądać z pełnym skupieniem. Shibata jest mistrzem techniki, a Garcia – mimo swojego młodego wieku – już dawno udowodnił, że zasługuje na miano jednego z najbardziej utalentowanych techników młodego pokolenia. To była uczta dla tych, którzy kochają detale w wrestlingu – wymiany chwytów, kontrolowanie dystansu, gra psychologiczna. Shibata przypomina czołg – idzie na ciebie powoli, ale konsekwentnie, i każdy jego ruch wydaje się przemyślany. Garcia, z drugiej strony, grał rolę przebiegłego pyszałka, który próbuje zaskoczyć swojego rywala sprytem. Dragon Tamer? Świetny moment, ale Shibata to nie ktoś, kto się poddaje przy pierwszej lepszej okazji. Finał z szybkim Jackknife Pinem był idealnym rozwiązaniem. Shibata przegrywa, ale nie wygląda na słabszego. Garcia wygrywa, ale wie, że ledwo uszedł z życiem. To była jedna z tych walk, po której fani obu zawodników mogą być zadowoleni. Shibata – mimo porażki – wciąż jest ikoną, a Garcia – mistrzem, który w końcu zaczyna wyglądać jak ktoś, kto może zbudować naprawdę solidną historię wokół pasa TNT. Dax Harwood vs. Chris Jericho: No i tutaj mamy problem. Dax Harwood i Chris Jericho to doświadczeni zawodnicy, ale ta walka była.. za długa i niepotrzebna. Jericho, mimo że wciąż jest świetny w swojej roli heel’a, wydaje się trochę „na autopilocie”. Harwood z kolei wyglądał na faceta, który próbuje udowodnić, że jest lepszy niż jego pozycja na karcie sugeruje – ale coś tu nie kliknęło. Przeciąganie? Sporo. Tempo? Momentami ospałe. Zakończenie? Typowy Jericho – nieczyste zagranie, uderzenie pasem ROH World i Judas Effect. Fani Jericho dostali dokładnie to, co zawsze, ale reszta… cóż, chyba liczyła na coś więcej. Prawdziwa wartość tej walki leżała w post-matchowym chaosie. Hobbs wyglądał jak prawdziwa gwiazda, demolując wszystko i wszystkich. Może to był prawdziwy cel tej walki – pokazać, że Hobbs jest gotowy na większe rzeczy. Jeśli tak, to cel osiągnięty, ale sama walka? Do zapomnienia. Collision było solidnym show, choć brakowało tego „wow”. Najlepsze momenty to techniczna uczta Garcii i Shibaty oraz dynamiczna walka Pac’a i Komandera. Cope i Big Bill otworzyli wieczór solidnie, ale bez emocji. Jericho i Harwood? Cóż, trochę zawiedli. Promo Hangmana Page’a i końcowa dominacja Hobbsa to elementy, które gdzieś tam do czegoś fajnego doprowadzą, ale reszta? Raczej standardowe show AEW.
    • BartKowSky
      Ja bym widział to tak: WM: Cena vs Punk bez pasa na szali- Brooks mógłby go wywalić w Royal Rumble będąc w finałowej czwórce, byłaby jakaś podwalina do feudu Summerslam: Cena vs Orton, tak po prostu dla finalnego zamknięcia tej rywalizacji Survivor Series: Cena vs mistrz WWE- Jasiek tę walkę wygrywa, ale zaraz potem traci pas przez wykorzystanie walizki (np. przez Owensa). 17 title runów jest, mocne podbudowanie posiadacza walizki też jest 
×
×
  • Dodaj nową pozycję...