Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Dramaty


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Kieł ("Kynodontas". 2009r.)

 

"Ojciec i matka mieszkają wraz z trójką dzieci w domu na obrzeżach miasta. Dom otoczony jest wysokim płotem. Dorastające dzieci nigdy jeszcze nie wyszły poza teren posiadłości, ponieważ są przekonane, że za otaczającym ich wspaniały ogród murem czają się dzikie bestie, a jedyną osobą, która może stawić im czoła jest Ojciec. Ich edukacja, rozrywka i ćwiczenia fizyczne są pod ścisłą kontrolą rodziców, bez jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym. Jedyną osobą z zewnątrz, która ma prawo wejść do tego domu, jest Christina. Ojciec zaprasza ją, by zaspokajać seksualne potrzeby syna..."

 

Opis filmu przypomina trochę inną produkcję, a mianowicie "Osadę" M. Night Shyamalan'a, choć tak naprawdę "Kieł" jest obrazem o wiele bardziej wstrząsającym i - że tak powiem - "poważnym", gdyż "Osada" trąciła jednak pewną dozą "baśniowości", a stylistyka "Kła" przypomina formalnie bardziej dzieła Haneke'go, z ich bezkompromisową wiwisekcją ponurej rzeczywistości.

Oglądając film Lanthimos'a, trudno nie skojarzyć sobie pokazywanych w nim sytuacji z głośną sprawą Austriaka - Josefa Fritzla, który przez długie lata więził i wykorzystywał seksualnie swoje córki. Tutaj mamy trochę podobną sytuację. Mamy głowę rodziny - Ojca, który sprawuje w domu niemal boską władzę (on decyduje o tym co jest dobre a co złe, narzuca domownikom chory, zakłamany światopogląd i wypaczone normy moralne, aby całkowicie ich sobie podporządkować), mamy matkę, która - choć czasami wydaje się "łamać" - to raczej bez szemrania i dość chętnie uczestniczy w chorej "grze", którą prowadzi Ojciec. No i mamy też trójkę nastoletnich dzieci (syn i 2 córki), które od urodzenia nigdy nie widziały świata poza ogrodzeniem domu, a wszystko co wiedzą na temat tegoż świata, to przekłamane informacje podawane im przez Ojca i Matkę, mające podporządkować im dzieci w 100-u procentach, a wręcz powiedziałbym - zniewolić je (lub wytresować jak psa) i uformować od zera, niczym glinę, na kształt kogoś, kto tylko z pozoru przypomina "normalne" dziecko.

Film jest bardzo mocny i brutalny w swojej wymowie. Niektóre sceny ocierają się jednak wręcz o absurd i groteskę. Dzieciom zostało np. wmówione, że zwykły domowy kot, to zwierze-morderca i dzieci mają go unikać jak ognia, a ojciec uczy je ujadać jak pies, aby odstraszać te "groźne zwierzęta". Albo, żeby przeżyć poza ogrodzeniem domu, należy dorosnąć do etapu, kiedy człowiekowi wypada kieł - w przeciwnym wypadku, za ogrodzeniem czeka pewna śmierć. Perełką jest też motyw, gdzie rodzice nadają różnym rzeczom inne nazwy, i tak - uczą dzieci, że np. słowo "morze" oznacza fotel, a "strzelba" - piękny, biały kwiat itp. - powodując, że nawet gdyby dzieci spróbowały kiedyś uciec i komuś coś powiedzieć (choć przecież i tak są całkowicie odcięte od świata), to z pewnością nie zostałyby zrozumiane i zapewne uznane za "nienormalne"... Wszystko to wydaje się śmieszne tylko na pozór, bo jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że te dzieci nie mają żadnego innego punktu odniesienia i przyjmują słowa rodziców jak wyrocznię - to wówczas szybko dociera do nas bezmiar patologii panującej w tym domu oraz ogromne prawdopodobieństwo uzyskania podobnych efektów "wychowawczych", a początkowy uśmieszek - szybko znika z twarzy widza...

Mocną stroną "Kła" jest też gra aktorska (z premedytacją stosowany "minimalizm"). Aktorzy grają bardzo realistycznie i adekwatnie do postaci okaleczonych psychicznie bohaterów filmu, jakich mają przedstawiać. Nie ma tu miejsca na uśmiechy, czułości, czy ciepłe słówka, jak to w normalnym domu. Czasem gdy spoglądamy na trójkę dzieci, to mamy wrażenie, że są one ludźmi tylko z wyglądu, bo wewnątrz pozostała tylko wydrążona przez chorych rodziców skorupa, którzy zamienili te młode istoty w roboty, pozbawione podstawowych uczuć czy empatii.

Na dokładkę dostajemy też ciekawie skonstruowane, otwarte zakończenie, które zostawia dość szerokie pole dla własnych interpretacji (na forach filmowych toczą się liczne dyskusje właśnie w tej kwestii). Niektórzy zarzucą obrazowi Lanthimos'a, że na koniec film "się urywa" nie dając żadnych, konkretnych odpowiedzi (dla mnie to akurat zaleta), ale należy tutaj wziąć pod uwagę to, że zamysłem reżysera była raczej chłodna, wręcz "laboratoryjna" obserwacja tej patologicznej rodziny (od samego początku nie znamy zbyt wiele szczegółów dotyczących całej tej sytuacji, ani też nie poznajemy bardziej konkretnych pobudek kierujących "rodzicami") niż jakaś jej wnikliwa analiza. Wyciąganie wniosków Grek pozostawia widzowi i chwała mu za to.

"Kieł" z pewnością nie jest filmem dla wszystkich. Pewnie wiele osób zarzuci mu zbytnie epatowanie erotyzmem (szokująco zagrane sceny kazirodztwa), brutalność (ojciec wymierzający "kary", czy scena ze sztangielką w łazience...) oraz popadające momentami w śmieszność sceny "tresury" i dehumanizacji dzieci (tak jak wspominałem, są one jednak tylko "śmieszne" na pozór, bo tak na prawdę nacechowane są ogromną dawką nihilizmu i degrengolady moralnej). Jeżeli jednak spojrzymy na to wszystko z dystansem, w kontekście tego o czym czasami możemy wyczytać w gazetach (tak więc nie jest to tylko chora wyobraźnia greckiego reżysera i jego tanie próby zaszokowania widza), to okazuje się że film nie jest wcale aż tak bardzo przesadzony i oderwany od rzeczywistości, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Oczywiście pewne sytuacje reżyser celowo przerysowuje, aby jeszcze mocniej uwypuklić poruszane problemy, ale przecież niejednokrotnie, z perspektywy czasu okazuje się później, że rzeczywistość potrafi przerosnąć najbardziej - wydawać by się mogło - odrealnione, reżyserskie pomysły...

Bardzo interesujące studium dehumanizacji człowieka, prób ukształtowania go (psychicznie) od zera w jakiś a-normalny, humanoidalny twór, zabaw w Boga oraz totalitarnej władzy nad drugim człowiekiem. Mocny, wstrząsający obraz, który na długo pozostaje w pamięci... Moja ocena 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-267046
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...
  • Odpowiedzi 162
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • -Raven-

    103

  • Bonkol

    14

  • RVD

    12

  • Ja Myung Agissi

    7

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Szara Strefa ("The Grey Zone". 2001r.)

"Film został oparty na wydarzeniach autentycznych rozgrywających się w 1944 roku w K.L. Auschwitz-Birkenau (w największym hitlerowskim obozie zagłady). Przedstawia historię dwunastego Sonderkommanda (czyli specjalnej grupy składającej się z Żydów, która obsługiwała komory gazowe i krematoria) z pośród trzynastu Sonderkommand działających w Oświęcimiu. Film Tima Blake'a Nelsona przedstawia ludzi, którzy stanęli przed wyborem: śmierć lub pomoc w zagładzie współwięźniów, ludzi którzy znaleźli się w moralnej "szarej strefie". Przedstawione w filmie działanie tej zbrodniczej machiny zagłady działającej w tym obozie jest oparte na książce dr. Miklosa Nyiszliego "Byłem asystentem dr. Mengele."

Filmów o tematyce "obozowej" było już wiele. Każdy z nich wywiera mocne wrażenie na oglądającym, bo w stosunku do tamtych wydarzeń, trudno pozostać obojętnym (potrafią poruszyć nawet najbardziej nieczułą jednostkę). Jednak jedne oddziałują na widza (a przynajmniej na mnie) stosunkowo bardziej (vide: "Chłopiec w pasiastej piżamie") a inne mniej (vide: "Lista Schindlera", która jakoś nigdy nie potrafiła mnie "znokautować", pomimo że film z pewnością jest "dobry"). "Szara Strefa" należy do tej pierwszej grupy i mimo, że jest produkcją hollywoodzką, obsadzoną znanymi aktorami (David Arquette, Steve Buscemi, Mira Sorvino, Natasha Lyonne, Harvey Keitel) - co niekoniecznie pomaga tego typu obrazowi - to dotyczy ona tej sfery życia obozowego, która będzie potrafiła sponiewierać psychicznie i zaszokować niejednego widza.

Mamy tutaj historię grupy Żydów, którzy w zamian za lepsze warunki (dostęp do żywności, papierosów i alkoholu) i traktowanie - zgodzili się pracować przy eksterminacji współwięźniów, obsługując (czyszczenie pieców, palenie zwłok, wprowadzanie "do kąpieli") krematoria i komory gazowe. Poza miażdżącą stroną wizualną (przerażająco dokładny pokaz funkcjonowania "machiny śmierci" w obozie zagłady, z wszechobecnym hukiem płonących pieców krematoryjnych i ciężkim, szarym dymem bijącym cały czas w niebo), reżyser skupia się też na dylematach moralnych i psychologii przedstawianych bohaterów, którzy robią to co robią ze strachu (o siebie, o życie bliskich), ale też sama myśl o życiu poza drutami przeraża ich jeszcze bardziej, bo jak będą mogli spojrzeć w oczy bliskim i przyznać się do tego, co tutaj robili? Temat strachu i tego, co człowiek jest w stanie zrobić pod jego wpływem, jest wszechobecny podczas całego czasu trwania filmu. Reżyser pokazuje, że tak naprawdę każdy z nas byłby zdolny do tego typu czynów. Człowiek zaszczuty, doprowadzony do ostateczności i zdający sobie sprawę jak łatwo on, lub jego bliscy mogą stracić życie - nie cofnie się przed niczym, aby przeżyć. Na rozterki moralne przychodzi czas dopiero później...

Tak jak wspomniałem wcześniej, film od strony wizualnej jest bez zarzutu i pozwala niesamowicie poczuć wszechobecny strach, który w obozie jest niemal namacalny. Śmierć jest stałym elementem obozowego życia i nigdy nie wiadomo z której nadejdzie strony. Sceny masowych egzekucji (zwłaszcza te na grupie więźniarek), czy "spontanicznego odstrzelenia" za najmniejsze przewinienie, w połączeniu z nonszalancją i brakiem emocji oprawców - sprawiają naprawdę piorunujące wrażenie. Podobnie jak sceny "wykonywania pracy" Żydów i pakowania do pieców dziesiątek nagich zwłok, czy wprowadzania i zamykania (pod pozorem kąpieli) w komorach gazowych nowo przybyłych więźniów. A wszystko to spowite kłębami szarego pyłu (od niego też pochodzi tytuł filmu), który - pozostałość po spalonych zwłokach - osiada na ścianach, ciałach pozostałych przy życiu więźniów, ich butach i w płucach, jakby chcąc udowodnić niemieckim oprawcom, że nie da się całkowicie zatrzeć śladów ich zbrodni...

Od strony aktorskiej film także staje na wysokości zadania (nawet David Arquett'e daje radę całkiem nie najgorzej udźwignąć swoją rolę). O dziwo tym, który wypada stosunkowo najmniej wiarygodnie, jest sam Harvey Keitel, który grając hitlerowskiego zbrodniarza nie wypadł na tyle przerażająco i bezwzględnie, jak wypaść powinna odgrywana przez niego postać (Muhsfeldt).

To co mi nie do końca przypadło do gustu, to postawienie raczej na "bohatera zbiorowego" niż poszczególne postacie, których wprawdzie było sporo, ale każdej poświęcano mniej więcej podobną ilość czasu, tak więc nie było tu typowo "jednostkowych bohaterów", z którymi widz mógłby się zżyć i drżeć ze strachu o ich los. Myślę, że to jeszcze bardziej mogłoby wzmagać dramaturgię filmu i jeszcze mocniej oddziaływać na oglądającego.

Na koniec filmu dostajemy bardzo mocną scenę i niesamowicie wstrząsający monolog, który na długo zapada w pamięć. Wszystko to raz jeszcze udowadnia, że największy horror, to nie zgraja wampirów czy wilkołaków, ale po prostu drugi człowiek, z którego - w odpowiednich okolicznościach - zawsze wychodzi bestia. Stwierdzenie: "To ludzie ludziom zgotowali ten los" nie wzięło się wszakże z niczego... Mocny, wstrząsający obraz, nie pozwalający pozostać obojętnym. Moja ocena: 8-/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-269209
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

1900: Człowiek legenda (1998)

 

"Jest rok 1900. Ciemnoskóry marynarz luksusowego transatlantyku Virginian, Danny (Bill Nunn), przypadkowo znajduje w jednej z sal skrzynię, a w niej porzucone niemowlę. Nadaje mu imię „1900” i postanawia zatrzymać przy sobie. Chłopiec wychowuje się w kotłowni, pozostając w ukryciu aż do chwili, kiedy jako ośmiolatek dostaje się do pomieszczeń pierwszej klasy, siada przy pianinie i daje koncert, który swoją wirtuozerią poraża słuchaczy. Od tego czasu genialny muzyk-samouk (Tim Roth) staje się atrakcją statku. Wieść o jego cudownym talencie rozchodzi się szybko, ludzie przemierzają setki kilometrów, żeby móc go posłuchać. Jednak 1900 nie jest w pełni szczęśliwy. Zaczyna marzyć o tym, aby kiedyś zejść na stały ląd, choć jednocześnie lęka się tego momentu..."

 

Jeżeli miałbym określić ten film jednym słowem, postawiłbym chyba na słowo "magiczny". Jest wiele przymiotników oddających doskonałość tego obrazu, ale powyższy chyba najwierniej oddaje prawdziwą jego istotę...

Przyznam szczerze, że czytając opis "1900", stwierdziłem że raczej nie będzie to nic, co by mnie mogło zainteresować i gdyby nie nazwisko reżysera (Giuseppe Tornatore, twórca takich obrazów jak chociażby "Cinema Paradiso", "Czysta Formalność" czy "Malena"), to pewnie popełniłbym jeden z największych filmowych błędów w moim życiu i go nie obejrzał.

Do "1900" zasiadłem bez żadnych większych oczekiwań (ot, na zasadzie: "to film Tornatore, wypadałoby go znać, ale fajerwerków pewnie tu akurat nie będzie"), a po kilku minutach siedziałem oczarowany, dając się całkowicie porwać opowieści snutej przez tego wybitnego Włocha.

Niby historia jest bardzo prosta (mamy tutaj opowieść o cudownym dziecku, które porzucone na statku i nigdy nie będące na stałym lądzie, przejawia genialny talent muzyczny i swoją grą na fortepianie potrafi rzucić na kolana słuchaczy), ale jakże jest ona opowiedziana! Po tym właśnie można poznać geniusz reżysera, że najprostszą historię potrafi opowiedzieć w taki sposób, aby widz siedział z otwartmi ustami niemal przez 2 godziny czasu trwania filmu.

W "1900" mamy tak naprawdę dwóch bohaterów. Jednym z nich jest tytułowy 1900 (świetna rola Tima Roth'a), a drugim muzyka, która - zaręczam! - będzie potrafiła porwać nawet widzów nie przepadających za "fortepianowym pukaniem w klawisze" (wiem, bo sam się do nich zaliczam). Muzyka, która wprowadza ten nastrój pełen nostalgii, zadumy i magii. Która potrafi przekazać więcej niż niejeden dialog (w końcu skomponował ją sam Ennio Morricone, a to chyba najlepsza rekomendacja), dzięki której bohater nie musi operować sloganami i uzewnętrzniać swoich uczuć, używając słów (najprostsze i najczęściej stosowane rozwiązanie w filmach), a widz i tak cały czas czuje jego wielkie wyobcowanie i przepełniającą go samotność. Bo tak na prawdę, 1900 pomimo tego całego uwielbienia go i jego genialnego talentu przez tłumy, jest cały czas sam. Co rejs zmienia się załoga i pasażerowie, a on pozostaje na tym samym statku... Genialny, nierozumiany, samotny, pełen obaw i tęsknot. Wyobcowany człowiek, który w głębi duszy marzy o poznaniu "stałego lądu", ale obawa o stawieniu czoła obcemu, nieznanemu światu, którego nigdy nie widział - paraliżuje go i nie pozwala opuścić statku. Swoje lęki i tęsknoty wyraża poprzez dźwięki, które pasażerowie podziwiają, ale nie potrafią dostrzec, co się za nimi kryje. Często wielki talent i wielka samotność idą ze sobą w parze, bo jednostki genialne rzadko są rozumiane przez ogół. Tutaj ludzie dziwią się dlaczego 1900 nie opuszcza statku, skoro mógłby zrobić karierę i zbić majątek w branży muzycznej - zupełnie nie pojmując, że ktoś może do tego typu materialnych dóbr nie przykładać większej wagi... Rewelacyjnie wręcz jest pokazana tu owa samotność genialnego muzyka. Tak na prawdę nie pada na jej temat chyba ani jedno słowo, a reżyser poprzez obraz i przede wszystkim muzykę, potrafił sprawić, że każdy widz, mający w sobie choć odrobinę więcej wrażliwości niż pieniek drewna, będzie potrafił wyłapać ją z biegu. Nie, nie wyłapać... Poczuć.

Film pod kątem aktorskim jest bez zarzutu. Tim Roth stworzył świetną, przemawiającą do widza postać, która jest bardzo prostolinijna i zagubiona (nie zapominajmy, że 1900 od urodzenia jest na statku i nie pobierał nigdzie nauk, ani nie bywał na światowych salonach), ale niezaprzeczalnie także inteligentna i uzdolniona. 1900 to człowiek, na którego patrząc - wręcz jesteśmy pewni, że zrobiłby furorę na "stałym lądzie" i dał radę rzucić świat na kolana. Niestety sam 1900 nie jest tego pewny i w tym tkwi jego największy dramat. Dopiero poznanie dziewczyny, która rozbudza w muzyku nieznane wcześniej uczucia, powoduje, że 1900 postanawia w końcu opuścić statek i zmierzyć się z obcym światem (REWELACYJNA scena schodzenia bohatera ze staku na ląd po trapie!), ale czy miłość jest w stanie zwyciężyć ze strachem, który paraliżuje duszę bohatera od najmłodszych lat?

To co - mówiąc kolokwialnie - urywa jaja, to liczne sceny, które są nakręcone tak genialnie, że same w sobie stanowią małe, filmowe dziełka. Scena pojedynku fortepianowego (jedna z najlepszych jakie widziałem w ogóle w filmach), gry na jeżdżącym, po całej balowej sali, fortepianie (podczas szalejącego sztormu), opisywania ludzi poprzez muzykę (bohater wskazywał pasażerów i "opisywał" ich osobowość za pomocą muzyki... REWELACJA!), scena gdy bohater po raz pierwszy widzi dziewczynę, którą pokochał i zaczyna komponować muzykę, wyrażającą jego własne uczucia (powalające!), czy wyżej wspomniana scena zejścia po trapie na ląd - po prostu miażdżą i rzucają na kolana. Widząc takie perełki, dokładnie wiem dlaczego kocham kino!

Tornatore stworzył film, który po prostu mnie oczarował i zagrał na moich uczuciach, niczym 1900 na swoim fortepianie. Przepiękną, nostalgiczną podróż w przeszłość (wszystko widzimy na zasadzie retrospekcji i wspomnień jedynego przyjaciela 1900), pełną urzekającej muzyki, ale i przepełnioną smutkiem oraz wyobcowaniem głównego bohatera, dla którego muzyka była jedynym światem jaki znał. Czy jednak, ktoś tak wrażliwy i oderwany od rzeczywistości, miałby szanse przetrwać w naszym zimnym, brutalnym świecie? Każdy musi na to pytanie odpowiedzieć sobie sam, bo Tornatore uwielbia stawiać pytania, ale wierząc w inteligencję swoich widzów - rzadko daje na nie gotowe odpowiedzi...

Reasumując - polecam "1900" każdemu, kto ma w sobie choć odrobinę wrażliwości (bez tego, film nie da rady "użyć swej magii" i "nie zagra"), bo to prawdziwa uczta dla zmysłów i niesamowite filmowe doznanie. Moja ocena: 9/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-270632
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

A Simple Plan ("Prosty Plan". 1998r)

 

"Trzech mężczyzn znajduje w śniegu wrak samolotu, a w nim walizkę z czterema milionami dolarów. Jeden z nich, Hank (Bill Paxton), uważa, że pieniądze należy odnieść na policję. Jednak dwaj pozostali nie chcą się na to zgodzić. Ustalają, że podzielą się fortuną, gdy tylko sprawa wypadku ucichnie. Wkrótce plan komplikuje się. Bohaterowie wikłają się w sieć kłamstw i intryg, co nieuchronnie prowadzi do zbrodni..."

 

Powiem szczerze, że dawno nie oglądałem tak trzymającej w napięciu mieszanki dramatu z thrillerem. Zachęcony recenzją Vision'a, sięgnąłem po ten film i dałem mu się całkowicie porwać. Siła tego obrazu tkwi głównie w jego ludzkim obliczu i dużej dozie (choć na forach filmowych jest to podważane - wg mnie nie słusznie) prawdopodobieństwa zdarzeń. Chodzi mi tutaj o pewne zachowania, które są typowo ludzkie i które mogłyby cechować każdego z nas, gdybyśmy się znaleźli na miejscu bohaterów, a które to - są dla filmowej trójki, niczym bilet w jedną stronę do piekła, bo popychają ich na drogę z której nie będzie już odwrotu. Pierwszy klocek domina został pchnięty, a my - możemy tylko biernie obserwować coraz szybciej mknący rozwój wydarzeń i czując suchość w ustach, zadawać sobie pytanie: "co ja bym zrobił na ich miejscu?". Przyznaję, że momentami odpowiedzi na nie, nie są chwalebne, z moralnego punktu widzenia...

To co najciekawsze w filmie, to subtelna obserwacja tego, jak pieniądze i chciwość potrafią zmienić człowieka, popychając go do najstraszliwszych czynów. Niby brzmi to banalnie, ale w filmie bardzo ciekawie reżyser kreśli przemianę głównego bohatera (Hank), który z przykładnego męża, ojca i strażnika moralności (jako jedyny optuje na początku za tym, aby nie zatrzymywać znalezionych pieniędzy), daje się wciągnąć w wir szaleństwa i przemocy, pokazując swoje oblicze Pana Hyde'a, o które sam siebie by nie podejrzewał. Ale czyż nie w każdym z nas tkwi ten diabelski pierwiastek? Ta zwierzęca strona natury, która powoduje, że w pewnych sytuacjach zamiast kierować się rozumem - działamy instynktownie, idąc na żywioł? A jak wiadomo - kiedy rozum śpi, budzą się demony... Któż bowiem z nas mógłby z ręką na sercu przyznać, że oddałby znalezione 4,5 bańki zielonych? Nikt, bo nikt nie znalazł się w takiej sytuacji, tak więc możemy sobie słodko pierdzieć, popijając kawkę i oglądając film. Założę się, że Hank tak samo wcześniej rękę dałby sobie uciąć, że w tego typu sytuacji zachowałby się jak przykładny obywatel. Realia okazały się jednak zgoła odmienne, bo w końcu tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono...

"Prosty Plan" nie bez przyczyny porównywany jest z kultowym już "Fargo" Braci Coen. Tutaj także dominują zimowe, surowe klimaty, a widz od samego początku podskórnie czuje, że tragedia wisi cały czas w powietrzu. "Prosty Plan" jest jednak bardziej "na serio", bo "Fargo" cechuje jednak spora dawka czarnego humoru, która dodaje mu niesamowicie kolorytu, ale z drugiej też strony - trochę osłabia wydźwięk. Przyznam szczerze, że większe wrażenie na mnie zrobił film Raimi'ego, co niech będzie dla niego największym komplementem.

Film od strony wizualnej także robi niesamowite wrażenie. Świetna praca kamery, oraz ujęcia zasypanego śniegiem, małego, amerykańskiego miasteczka, gdzieś na peryferiach - potrafią oczarować. Przerażająco z bielą śniegu kontrastują też spoczywające na nim zwłoki, oraz przelana krew. Efekt wizualny jest wówczas podwójny.

Od strony aktorskiej "Simple Plan" jest także bez zarzutu. Niesamowitą robotę wykonał świetny tandem Billa Paxtona (Hank) i grającego jego opóźnionego brata (Jacob) - Billy Bob Thorntona, a zwłaszcza ten drugi, który zagrał bardzo przekonującą i niejednoznaczną (niby facet opóźniony w rozwoju, ale potrafiący bardzo dobrze kojarzyć pewne fakty) rolę, którą nawet doceniła Amerykańska Akademia (nominacja do Oscara). Postacie głównych bohaterów, pomimo że nie budzą jakiejś wielkiej sympatii (wg mnie - celowy zabieg reżysera), są zagrane tak naturalnie i wiarygodnie, że trudno momentami nie próbować postawić się na ich miejscu.

Końcówka filmu jest może trochę zbyt przewidywalna (przynajmniej dla mnie taka była), choć doskonale pasuje do całości i bardzo dobitnie spina całość klamrą. Wg mnie - trudno było o lepsze rozwiązanie akcji i pomimo tego, że mniej więcej przewidywałem co planuje reżyser - byłem w pełni usatysfakcjonowany, takim a nie innym postawieniem kropki nad "i" przez Sama Raimi'ego.

Na koniec pozostaje mi tylko z czystym sumieniem polecić "Prosty Plan" każdemu wielbicielowi dobrego kina, bo akcja mknie tutaj niczym rollercoaster, dramaturgia rośnie z każdą chwilą, a widz momentami łapie się na tym, że ogląda film na niemal bezdechu. Cóż z tego, że morał wypływający z filmu trąci banałem ("chciwość nie popłaca", "pieniądze szczęścia nie dają" itp.), skoro gros osób zachowałoby się podobnie do filmowych bohaterów i postanowiło nie oddawać pieniędzy? Hank, Jacob i Lou także nie przewidywali dokąd ich to zaprowadzi i do jakich czynów popchnie... Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-273844
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Ki (2011)

 

"Ki(nga) mieszka w Waw z synem, którego nazywa Pio. Dziewczyna lubi chodzić na skróty nie tylko językowo. Żadne tam kino, kolacja i spacer – mówi "cześć", a zaraz potem podrzuca ci bombę – małego chłopca, dla którego ciągle szuka opiekuna. Nie jest wyrodną matką – po prostu nie należy do kobiet, które dadzą się usadzić na zawsze w domu pod stosem pieluch, tylko dlatego że urodziły dziecko. Los nie rozpieszcza jej, więc sama stara się chwytać każdą okazję – i od okazji do okazji pcha się przez życie.

Mimo bojowego nastawienia i szykownych ciuszków, narodziny synka wypchnęły ją jednak z klubu. Koleżanki wspierają ją chętniej słowem niż gestem, bo Kinga jest studnią bez dna – ile w nią nie zainwestujesz - uwagi, pieniędzy i energii – skonsumuje, podziękuje i poprosi o więcej. Niby nadal fajnie jest mieć ją w towarzystwie, bo to klawa laska, ale coś się zmieniło. Jak spyta, co robisz w piątek, to większe szanse, niż na szalony ubaw, masz na pilnowanie dzieciaka. Uśmiechniesz się do niej, to jutro się do ciebie wprowadzi. Spojrzy zaintrygowana – bądź pewien, że jedyne brudne myśli, jakie przechodzą jej przez głowę na twój temat, dotyczącą ciebie przewijającego Pio. Wygląda, jakby wykorzystywała wszystkich nieświadomie, jakby nie zdawała sobie sprawy, że gra swoją urodą i "fajnością". Ale głowa spokojna – jeśli tego nie rozważa, to dlatego, że tak jest wygodnie."

Obiecałem sobie, że nie będę recenzował filmów, które oceniam poniżej 7/10 (a "Ki" do takich się zalicza), tak więc sam nie wiem czemu właśnie to robię? Z jednej strony pewnie dla tego, że gdyby przypadkiem dorwał się do niego N!KO to pokaleczyłby go zapewne oceną z zakresu 1-2/10 :D , ale tak na serio powodem jest to, że pomimo iż film jest teoretycznie o niczym i nie ma żadnej zawiłej fabuły (typowy wycinek z życia tytułowej bohaterki) - jakoś cały czas nie mogę o nim przestać myśleć...

"Ki" to jeden wielki pokaz gry aktorskiej Romy Gąsiorowskiej (bardzo dobra rola, choć równie świetnie wypada Adam Woronowicz), która brawurowo wciela się w tytułową rolę młodej dziewczyny-oportunistki, która pomimo tego, że życie ją zdrowo kopie w tyłek (oczywiście w większości z winy jej własnych wyborów, ale to już inna bajka) - nie poddaje się i z całą mocą chwyta je za gardło, walcząc aby przeżyć kolejny dzień, ale przeżyć na własnych warunkach (bo ona zawsze płynie pod prąd), wspinając się do góry najczęściej na cudzych barkach. Bo Ki to typowa pijawka, która niczym kompas bezbłędnie wyczuwa kogo może wykorzystać, aby choć na chwilę zrzucić na drugą osobę swoje obowiązki. Podrzuci dzieciaka, wprowadzi się do mieszkania, bezczelnie poprosi o udawanie narzeczonego (przed kontrolerką z Ośrodka Pomocy Społecznej), a kiedy ktoś ma do niej pretensje - oczaruje go uśmiechem i... z niewinną miną poprosi o pożyczenie kilku dyszek. To typowa dziewczyna-wampir, która ze swoją uroczą bezczelnością idzie przez życie jak burza, rozpychając się łokciami. Co jest więc takiego w tej postaci, że bardziej intryguje niż wkurza? Może jest to ta jej dziecięca naiwność, która sprawie, że Ki nie wygląda na wyrafinowaną sukę, która z premedytacją planuje jak tu kogoś wycyckać? Ona po prostu już taka jest. Wyczuwa instynktownie okazję i ją wykorzystuje. Kropka. Nie ma zastanawiania się, planowania, czy knucia. Dziewczyna działa niczym magnes na metalowe opiłki - adoptując na własne potrzeby wszystko (i wszystkich) to, co może pomóc jej przeżyć kolejny dzień, ale przeżyć nie "na klęczkach" (czego można by się było spodziewać patrząc na jej sytuację bytową), ale z wysoko podniesioną głową i krzywym uśmieszkiem na twarzy.

W postaci Ki jest pewien tragizm i heroizm zarazem, dlatego też tak mnie fascynuje. Tragizm jest niezmiennie wpisany w jej DNA, bo dziewczyna egzystując w ten sposób (wykorzystując ludzi i odsuwając ich jak puste puszki po napoju, kiedy przestają być przydatni), mknie przez życie niczym meteoryt na spotkanie z Ziemią, pchana tą autodestrukcyjną siłą, która sprawia, że Ki trwa tak "od zderzenia do zderzenia". Wiemy jednak dobrze, że żyjąc w ten sposób, będzie ona zawsze skazana na samotność i nigdy nie zazna stabilizacji, o której podświadomie może i marzy.

Nie da się tu ukryć, że jej postawa jest także w pewien sposób nacechowana heroizmem, bo większość osób w jej sytuacji by się dawno załamała, popadła w nałogi, czy siadła i zaczęła biadolić. Ki jest jednak inna. Ona staje do walki i bierze się z życiem za bary, aby mieć choć namiastkę tego, że może żyć tak jak ona tego chce, a nie tak jak wymuszają to na niej warunki w jakich się znalazła. A, że Dziewczyna gra tylko wg swoich własnych reguł i nigdy "nie bierze jeńców", niczym tonący, który wygrzebując się na brzeg, spycha swojego wybawcę w odmęty? Cóż... Love it, or leave it - dla Ki jest to obojętne, bo zawsze się znajdzie następna osoba, którą będzie ona mogła wykorzystać, aby życie było dla niej choć trochę bardziej znośne.

Ocena Kingi jak i samego filmu jest dosyć trudna. Film na Forach jest równany z błotem, a bohaterka - piętnowana. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie jest to w pewien paradoksalny sposób intrygująca postać. Ki fascynuje tak jak płomień fascynuje ćmę, jednak kiedy podlecisz zbyt blisko - spłoniesz w ogniu jej ciągle nienasyconych potrzeb. Czasami jednak warto zaryzykować... nawet wbrew rozsądkowi.

Myślę, że film nie spodoba się zbyt wielu osobom (dla większości będzie pewnie "o niczym"). Ktoś napisał, że obraz będą potrafiły docenić tylko te osoby, które miały okazje spotkać kiedyś na swojej drodze osobę taką jak Ki. Podpisuję się pod tym obiema rękami, bo tylko tacy widzowie będą potrafili dostrzec ową subtelną dwoistość charakteru bohaterki granej przez Romę Gąsiorowską, ktora może i chciałaby podświadomie żyć normalnym życiem (dom, rodzina, stabilizacja itp.), ale nigdy nie będzie jej to dane, ponieważ taki stan rzeczy po prostu zawsze będzie w sprzeczności z jej autodestrukcyjną naturą. Moja ocena: 6,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-277138
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

The Devil's Double ("Sobowtór Diabła". 2011r.)

 

"Jest rok 1987, Bagdad to plac zabaw dla bogaczy, gdzie wszystko ma swoją cenę, gdzie zakorzeniona jest zdrada i korupcja. Gdy do pałacu Saddama zostaje wezwany porucznik Latif Yahia (Dominic Cooper) - dostaje on ultimatum: jeśli nie stanie się dublerem syna Hussaina - jego rodzina zginie. Rozpoczyna więc swą podróż jako jeden z najpotężniejszych i najbardziej znienawidzonych. Uczy się mówić, chodzić i wyglądać jak Uday Hussain. Doświadcza jego świata: szybkich samochodów, niekończącej się forsy, łatwych kobiet. Jednak przymusowa egzystencja nie trwa długo..."

 

Przyznam szczerze, że "Sobowtór Diabła" był filmem, po który sięgnąłem typowo dla zabicia czasu, nie spodziewając się większych fajerwerków. Tym bardziej miło się zaskoczyłem, ponieważ dramat ten potrafi przykuć widza do fotela i wciągnąć go w wir wydarzeń, które niejednokrotnie mogą zaszokować.

Historia sobowtóra syna Saddama Huseina wydaje się być wręcz nieprawdopodobna i gdyby nie to, że film jest oparty na faktach - w niektóre wydarzenia tam przedstawione trudno było by wręcz uwierzyć. Tytułowy "sobowtór", zmuszony do wcielenia się w rolę znienawidzonego przez wszystkich i zdradzającego objawy choroby psychicznej - irackiego watażki, staje się świadkiem totalnej bezkarności, bezwzględności i niemal boskiej władzy elit rządzących. Porwania nastolatek z ulicy, które po wykorzystaniu są zabijane i wyrzucane jak śmieci, gwałt na pannie młodej, która wpadła akurat w oko synowi Husseina, totalne lekceważenie religii (a przecież to fanatyczni Islamiści), zabójstwa i tortury - to tylko wycinek tego, czego biernym obserwatorem stanie się młody dubler...

Teoretycznie porucznik Latif Yahia wiedzie życie jakiego wielu mogłoby mu pozazdrościć (luksusy, pieniądze, zabawa, piękne kobiety), ale jest tylko zabawką w rękach szalonego, młodego Husseina, od którego jednego skinienia - zależy życie tak "Sobowtóra", jak i całej jego rodziny. Zbliżenie się do kobiety Uday'a Husseina (trochę sztampowy motyw, choć nie najgorzej też rozwiązany), stanie się katalizatorem wydarzeń, po których nic już nie będzie takie jak dawniej...

"Sobowtór Diabła" charakteryzuje się szybką akcją (film nie nudzi ani przez chwilę), niezłym aktorstwem (świetny w podwójnej roli - młodego Husseina i jego dublera - Dominic Cooper), sporą dawką okrucieństwa (nie raz człowiek łapie się za głowę, że takie rzeczy mogą się zdarzać w "cywilizowanym" XXI wieku...), oraz przytłacza swoim realizmem (w końcu film jest na faktach prawdziwego dublera syna Saddama). Lubię czasem tak miło się zaskoczyć, kiedy improwizuję z doborem pozycji filmowych. Moja ocena: 7-/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-286774
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Nietykalni ("Intouchables". 2011r.)

 

"Driss jest imigrantem z kryminalną przeszłością, który mieszka w szarych blokowiskach na paryskich przedmieściach. Aby uzyskać prawo do zasiłku musi przedłożyć urzędowi świadectwa od pracodawców, którzy go nie zatrudnili. Mężczyzna pojawia się na kolejnej rozmowie, ubiegając się o posadę osobistego pielęgniarza dla sparaliżowanego milionera, Philippe. Pomimo braku doświadczenia zawodowego, wymaganego wykształcenia i stosownych referencji zostaje zaangażowany. Zderzenie dwóch rożnych światów daje początek przyjaźni, równie zabawnej i szalonej, jak i nieoczekiwanej..."

 

Czy lubicie być pozytywnie zaskakiwani sięgając po pozycje filmowe? Pytanie wydaje się być retorycznym, bo któż tego nie lubi? Akurat "Nietykalni" mają wszelkie predyspozycje, aby stać się właśnie tego typu seansem.

Po "Intouchables" sięgałem z pewną nutką wątpliwości. Film średnio interesował mnie pod kątem fabuły (filmów tego typu - vide: "Zapach kobiety", czy "Rain Man" - było sporo, a "poprzeczkę" ustawiły one bardzo wysoko), ogólnie nie przepadam za komediami (a tu więcej jest jednak humoru niż dramatu), a hype jaki się wytworzył wokół tej francuskiej produkcji (pełne zachwytu recenzje, masakryczne średnie na forach filmowych - powyżej 8,5/10, krytycy wypowiadający się w samych superlatywach itp.) sprawił, że nie wypadało mi się nie zapoznać (i wyrobić sobie własnego zdania) z tym filmem, ale najzwyczajniej w świecie podejrzewałem, że Ludzie po prostu przesadzają i mniej lub bardziej się rozczaruję. Ludzie jednak nie przesadzali, a ja dawno już nie oglądałem filmu, który potrafiłby mnie tak pozytywnie nastroić i rozbawić w tak inteligentny sposób.

W czym więc tkwi sekret "Nietykalnych"? Z pewnością w świetnym aktorstwie (bardzo naturalna i przekonująca gra głównych bohaterów), bardzo dobrej oprawie muzycznej, inteligentnym, niewymuszonym dowcipie (podczas niektórych scen - jak np. ta z goleniem :D - normalnie boki można zrywać. Przy innych natomiast, pomimo, że są mało "politycznie poprawne" - jak np. ta, kiedy Driss za pomocą gorącego czajnika sprawdza, czy faktycznie jego Pracodawca niczego nie czuje :D - trudno stłumić uśmiech, ponieważ są bardzo naturalne i pomimo, że dotyczą poważnego tematu kalectwa - żartują z niego "z przymrużeniem oka", ale bez szyderstwa czy kpiny). Poza tym, mamy tu do czynienia z historią, która wręcz nie miała prawa się wydarzyć (przyjaźń niepełnosprawnego milionera z blokersem o szemranej przeszłości? Really?), a napisało ją samo życie (film jest na faktach), co czyni tą produkcję jeszcze bardziej niesamowitą.

Spotkanie dwóch osób, które tak na prawdę poszukują normalności i zrozumienia (niepełnosprawny Philippe, pomimo bogactwa, traktowany jest jak okaz za szklaną gablotą, a jego życie to zwykła wegetacja w "złotej klatce". Driss, to osoba w której inni widza wyłącznie patologię i zwykłego rzezimieszka, a nie potrafią dostrzec człowieka) staje się pretekstem do przekazania tej dość oczywistej, choć często zapominanej prawdy, oraz katalizatorem wielu niesamowicie zabawnych sytuacji, które będą potrafiły przywołać uśmiech na twarzy nawet największego ponuraka. Sam kontrast postaci jest już niesamowity. Ułożony, przestrzegający etykiety milioner i blokers bez manier, z niewyparzonym językiem i powalającą cechą mówienia zawsze tego co myśli - to mieszanka tak wybuchowa, że pomimo poważnego tematu (wszakże jest to komedio-dramat traktujący jednak o kalectwie), widz często, bardzo naturalnie (w niewymuszony sposób) zapomina o dramatyzmie sytuacji i śmieje się nawet z żartów Drissa na temat kalectwa, ponieważ wie, że koleś w identyczny sposób "pojechałby" zarówno osobę na wózku, jak i tą w 100-u procentach sprawną. Ten brak patosu w filmie jest właśnie "Czynnikiem X", który sprawia, że ogląda się go z taka lekkością i niekłamaną frajdą.

Jeżeli miałbym określić "Nietykalnych" jednym słowem, to powiedziałbym, że jest to film niesamowicie "pozytywny". To ten typ kina, które potrafi poprawić człowiekowi nastrój nawet po najbardziej kijowym dniu w pracy i do którego można często wracać, wiedząc że efekt będzie dokładnie taki sam.

Czy więc ten cały hype wokół "Intouchables" był przesadzony? I tak i nie. Z pewnością nie jest to jednak produkcja, która np. powinna zajmować 6 miejsce w rankingu (FilmWeb) filmów wszechczasów (jest sporo zdecydowanie bardziej zasługujących na to produkcji). Nie zmienia to jednak faktu, że "Nietykalni" to najlepszy przykład tego, że kino europejskie cały czas trzyma wysoki poziom, a Francuzi nadal posiadają tą rzadką umiejętność jednoczesnego poruszania i rozbawiania widza. Poza tym jest to pokaz świetnego aktorstwa oraz kopalnia kapitalnych dialogów i żartów sytuacyjnych, w oprawie zapadającej w pamięć muzyki i takich też zdjęć. Jedna z tych produkcji, do których wiem, że na pewno kiedyś powrócę. W końcu któż z nas nie lubi sięgać po sprawdzony stuff, który na bank poprawi mu nastrój? Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-287159
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Diabły ("The Devils". 1971r.)

 

"Akcja rozgrywa się głównie w prowincjonalnej miejscowości Loudun, którą na tle całego kraju (Francja) wyróżnia fakt tolerancyjnej koegzystencji katolików i protestantów. Urbain Grandier jest księdzem, żyjącemu czasach Ludwika XIII. Nie przestrzega on celibatu i żyje w rozpuście, posiadając ogromną liczbę kochanek. Ponadto ma bardzo silną pozycją społeczną wśród mieszkańców swojego miasta. Gdy jedna z młodych szlachcianek, która uczęszcza do niego na lekcje łaciny, zachodzi z nim w ciążę, ksiądz nie przejmuje się tym i z czasem poznaje Madeline, w której naprawdę się zakochuje i postanawia się zmienić. Wpływowy ojciec dziewczyny będącej byłą uczennicą Grandier planuje okrutną zemstę i chce wykorzystać w tym celu zakon urszulanek, którego siostrą przełożoną jest Siostra Joanna. Jako, że pozycja i postawa Księdza Grandier nie pasuje też szarej eminencji dworu królewskiego – kardynałowi Richelieu, który pragnie złamać silną pozycję hugenotów w państwie (a fortyfikacje Loudun są poważną przeszkodą do zrealizowania tego celu) - postanawia on zgładzić kapłana, oskarżając go o herezję i zdeprawowanie mniszek z miejscowego klasztoru. Powagę oskarżenia dodatkowo wzmacnia fakt rozwiązłego trybu życia Grandier i zawarcia przezeń małżeństwa ze swoją kochanką.

Film Kena Russella - jednego z największych buntowników i skandalistów wśród reżyserów brytyjskich. W wielu krajach film został ocenzurowany i bojkotowany przez kościół jak i samą widownię. Obraz powstał na podstawie powieść A. Huxleya i dramatu J. Whitinga."

 

Powiem szczerze, że film, pomimo swojego słusznego wieku (a ma już ponad 40 lat) nadal potrafi zmasakrować widza swoją bezkompromisowością, scenami pełnymi seksualności, szaleństwa i przemocy, oraz obrazoburczą atmosferą profanacji symboli katolickich (niejeden, nie posiadający dystansu do tych spraw Katolik może poczuć się dotknięty. Aż strach pomyśleć, jakie wrażenia i emocje wywoływał ten obraz wchodząc na ekrany...). Dzieło Russella to policzek wymierzony w hipokryzję Kościoła Katolickiego oraz Władzy Świeckiej, które w tamtych czasach bez żadnych skrupułów eliminowały swoich przeciwników pod płaszczykiem Inkwizycji, oskarżając o czary, spółkowanie z diabłem i inne - wyssane z palca - herezje, niezgodne z jedyną, słuszną doktryną Kościoła. Reżyser, często w przesadzony sposób (a myślę, że zabieg ten był celowy, aby jeszcze bardziej uwypuklić kuriozalność i groteskowość tamtych czasów, oraz to, jak łatwo było kogoś posłać na stos), pokazuje że bez względu na status społeczny, nikt w tamtych czasach nie mógł czuć się bezpieczny, bo wystarczyło wydumane oskarżenie (tutaj Grandier został oskarżony przez chorą psychicznie Przeoryszę Urszulanek, która skrycie się w nim podkochiwała i popadła w całkowite szaleństwo, kiedy Ksiądz ożenił się ze swoją kochanką. Porażające jest to, że Grandier nigdy wcześniej nawet nie widział Siostry Joanny, a ona sama widział go tylko przez moment i to wystarczyło, aby tłumione pod habitem latami potrzeby seksualne - popchnęły kaleką Zakonnicę na skraj obłędu), aby znalazł się jakiś gorliwy sadysta w habicie, tylko czekający, aby móc zmierzyć się z "diabłem" za pomocą pseudo-egzorcyzmów i tortur...

Russell bez żadnego znieczulenia pokazuje nam jak lokalni możnowładcy wykorzystywali Kościół (Ojciec brzemiennej, odrzuconej kochanki Księdza Grandier, prowadzący swoją wendettę przeciwko duchownemu), a Kościół (Kardynał Richelieu urabiający Króla) wykorzystywał Władzę Świecką do uprawiania typowej prywaty i załatwiania własnych interesów, wynikających z chęci zysku, czy starej jak świat - zemsty. Dostajemy tutaj całą galerię groteskowych postaci, od samego Króla (zmanierowany, zblazowany, infantylny cynik, bawiący się ludzkim cierpieniem i nie mający nawet cienia wątpliwości odnośnie charakteru "egzorcyzmów", które bez owijania w bawełnę nazywa - "zabawą"), przez "Łowców Czarownic" (szaleńców i sadystów, którzy pod płaszczykiem działania "w imieniu Boga" - dopuszczają się największych okrucieństw, chociaż pod ich maskami fanatyzmu, daje się zauważyć czasem, że nawet oni nie wierzą w te wszystkie wydumane oskarżenia), Gawiedź (bawiącą się podczas tortur jak na najlepszym jarmarku), po - wydawać by się mogło - bohaterskiego Księdza Grandier, który jednak jest także cynikiem, wykorzystującym swoją pozycję do seksualnych podbojów i mającym za nic obowiązek celibatu. Tutaj nie ma typowo pozytywnych postaci. Każda w jakiś sposób jest skażona przez "chorobę" trawiącą tamte czasy. I pomimo, że główny bohater z czasem przechodzi przemianę (momentami można odnieść wrażenie, jakby dążył on do autodestrukcji, chcąc ponieść karę za swoje przewinienia w stosunku do licznych, wykorzystanych i porzuconych kochanek), to trudno jest zapomnieć jego wcześniejszą butną, chłodną i nie mającą nic wspólnego z duchem chrześcijaństwa postawę, wobec kobiety, która zaszła z nim w ciążę.

"Diabły" raczą nas także świetnym aktorstwem (zwłaszcza w wykonaniu Olivera Reed i Vanessy Redgrave), ponurą atmosferą degrengolady moralnej i dehumanizacji tamtejszego społeczeństwa, dobrze dopasowanym do całości zakończeniem, oraz bluźnierczymi scenami, które na długo zapadają w pamięć i mogą niektórych nawet jeszcze dzisiaj bulwersować (np. wizje seksu z Jezusem schodzącym z krzyża, który przybiera postać Ojca Grandier; "gwałt" na Figurze Jezusa, czy dzikie seksualne szaleństwo "opętanych" Urszulanek). Poza tym, sam poruszany temat jest ponury i niestety nadal bardzo aktualny, bo chociaż dzisiaj stosy świętej inkwizycji już nie płoną, to tytułowe "diabły" nadal są obecne w sercach niektórych elit rządzących jak i części kleru, którzy to potrafią manipulować, mataczyć, oszukiwać i mieszać w głowach tłumu, dla uzyskiwania doraźnych korzyści. Może i czasy się zmieniły, a wraz z nimi - także i metody, ale władza kleru, czy polityków (kiedyś to byli to "możnowładcy") nadal "ma się dobrze" i często naznaczona jest moralną zgnilizną, sprzeniewierzaniem się własnej misji oraz dążeniem do zaspokajania prywatnych ambicji.

Mocny, nie pozostawiający obojętnym film, który pomimo - świadomego wg mnie - skręcania momentami w stronę kiczu (podczas niektórych, najbardziej kontrowersyjnych scen), na długo pozostaje w pamięci i daje do myślenia. Moja ocena: 8/10.

 

P.S. Streetovs - jeżeli nie widziałeś, to dla Ciebie jest to niemal "lektura obowiązkowa" :wink:

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-287397
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Czyż nie dobija się koni? ("They shoot horses, don't they?". 1969r.)

 

"Ile jest w stanie zrobić człowiek, by polepszyć swój byt? Czy są jakieś granice? W czasach kryzysu wszystko jest możliwe... USA, Zmierzch prohibicji. Ludzie chwytają się każdego sposobu na zarobek. Każdy cent jest ważny. Organizowany jest maraton taneczny "do upadłego", na którym dziesiątki par walczą o ogromną jak na tamte czasy sumę 1500$. Kto najdłużej wytrzyma na parkiecie, ten zgarnia nagrodę. Obowiązuje kilka prostych zasad, krótkie przerwy na wypoczynek oraz posiłki. Gloria i inni uczestnicy maratonu walczą więc zaciekle ze zmęczeniem, bólem i upokorzeniem, byle tylko wytrwać jak najdłużej, byle tylko inni okazali się gorsi, byle tylko zdobyć nagrodę, a wraz z nią klucz do lepszego życia. A wszystko to ku uciesze rozwrzeszczanej publiki i niezmordowanego prowadzącego, który zmusza maratończyków do przekraczania kolejnych osobistych granic i barier. Zaczyna się swoisty danse macabre, który pokazuje nam wstrząsające obraz upadku społeczeństwa."

 

Dość długo omijałem ten film szerokim łukiem sądząc, że miałbym tu do czynienia z jakąś filmową hybrydą "Tańca z gwiazdami", co szczerze mówiąc - zupełnie mnie nie pociągało. Bazując na samym opisie filmu, popełniłbym ogromny błąd odpuszczając sobie to znakomite dzieło, na szczęście jednak nazwisko reżysera (Sydney Pollack) i pochlebne opinie przekonały mnie, aby zaryzykować i cholera... ten film mnie po prostu zmasakrował!

Bo tak na prawdę obraz Pollacka nie jest o żadnych tańcach. "Czyż nie dobija się koni?" to jedna wielka hiperbola, gdzie "parkiet" jest symbolem naszego życia, "taneczny maraton" - alegorią wyścigu szczurów, w którym większość z nas codziennie - chcąc, nie chcąc (różne bywają pobudki) - bierze udział, a "tancerze" symbolizują zwykłych ludzi, takich jak my (przykład typowego everymana), którzy dla poprawy własnego bytu, korzyści materialnych, zaspokojenia własnej próżności, a czasami po prostu z musu - nie cofną się przed niczym, idąc po trupach, rezygnując z własnej godności, chadzając na kompromisy z samym sobą, aby tylko osiągnąć upragniony cel i poczuć się choć przez chwilę lepszym niż inne szczury biorące udział w wyścigu. Tylko czy finalna nagroda będzie tego warta?

Reżyser na przykładzie maratonu tanecznego (gdzie tańczy się do upadłego, aż pozostanie na parkiecie tylko jedna para), trafnie i z goryczą pokazuje nam najgorsze strony człowieka, który niczym małpa w cyrku - zrobi wszystko aby w końcu dostać upragnionego banana. Wydawać by się mogło, że tego typu pląsanie, to nic wielkiego, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pary średnio tańczą - z niewielkimi przerwami - zdrowo ponad 1000 godzin, dostajemy obraz "ludzkich zombie", którzy wyglądają jak wrak człowieka, słaniając się na nogach ze zmęczenia i poruszając w takt muzyki, z pustką w oczach, w tym chocholim tańcu - walczą do samego końca, bo odpadnięcie z konkursu jest dla nich przerażające niczym sama śmierć (niesamowita scena, kiedy jedna z tancerek usiłuje podnieść partnera, który nie wytrzymał i "padł", histerycznie wrzeszcząc i okładając go pięściami, jakby chodziło tu o życie, a nie jakiś głupi konkurs).

Żeby jeszcze bardziej dosadnie przedstawić ludzkie zezwierzęcenie, Pollack przedzielił rundy "taneczne" turnieju, rundami, gdzie pary muszą biec przez 10 minut po okręgu, a ostatnie 3 pary odpadają z turnieju. Te etapy są chyba najbardziej przerażające, bo oto kobieta w ciąży wlecze swojego ledwo trzymającego się na nogach partnera, byle tylko nie być w ostatniej trójce; Starszy Mężczyzna ("Marynarz"), wyglądający jakby zaraz miał paść na zawał, wraz ze swoją partnerką także biegnie ile sił w nogach, stawiając na szali swoje zdrowie i życie; filigranowa Gloria siłą ciągnie swojego partnera, którego złapał skurcz, bo zostało jeszcze "tylko" 2 minuty do końca tego etapu wyścigu... W międzyczasie oglądamy wszystko to, co w przenośni mówimy o "wyścigu szczurów" (z tym, że tu mamy to pokazane dosłownie), czyli - przepychanki, torowanie sobie drogi łokciami, deptanie tych, którzy padli na ziemię, oraz wykrzywione wyczerpaniem i nienawiścią twarze osób, które dały sie wyprzedzić. A nad tym wszystkim unoszą się dźwięki muzyki jaką często słyszy się w cyrku (świetny zabieg reżysera), oraz krzyki rozochoconej widowni, która dopinguje swoich faworytów i po prostu bawi się w najlepsze... Te chore wizje na długo pozostają w pamięci.

"Czyż nie dobija się koni?" oprócz ewidentnej krytyki konsumpcyjnego stylu życia i parcia na sukces za wszelką cenę, to także negatywne spojrzenie na odbiorców tego typu spektakli (reżyser pewnie nawet nie podejrzewał, że w przyszłości powstanie coś takiego jak reality show, gdzie ludzie za kasę będą np. jeść różne obrzydlistwa, czy taplać się w robalach). Wiadomo, że gdyby nie było popytu na tego typu przedstawienia, to i nie byłoby ich podaży. Ludzie jednak od wieków pożądali "chleba i igrzysk", aby mieć rozrywkę cudzym kosztem, czy poczuć się choć przez chwilę lepiej niż uczestnicy tego typu "przedstawień" (świetna scena w filmie, kiedy "Prowadzący" tłumaczy tą kwestie Glorii). Kiedyś byli Gladiatorzy, później turnieje takie jak ten, przedstawiony w filmie, a obecnie - mamy reality show... Aż strach pomyśleć, co może czekać nas w przyszłości... Reżyser nie pozostawia suchej nitki na "widzach turnieju", którzy "uczestników" traktują jak zwierzęta cyrkowe, czasem nagradzając rzucanymi drobniakami (smutny obraz, kiedy uczestnicy skrzętnie i z zachłannością rzucają się, aby zbierać z podłogi tą groszową jałmużnę).

Przekaz filmu, jak i sam jego świetny tytuł są miażdżące. Człowiek często jest odgórnie skazany na bycie uczestnikiem wyścigu szczurów i czy chce tego, czy nie - musi brać w nim udział, bo tak jest to wszystko poukładane. Jest skazany na wypruwanie sobie żył, chadzanie na kompromisy z samym sobą, robienie rzeczy na które wcale nie ma ochoty, aby np. utrzymać pracę i mieć za co wyżywić rodzinę. Mimo, że wypalony i zdający sobie sprawę, że pogubił się gdzieś po drodze, stając się kimś, kim nigdy nie chciał być - musi "tańczyć" dalej, bo wywieszenie "białej flagi" spowoduje wyłącznie powolne dogorywanie poza nawiasem społeczeństwa (które tak, a nie inaczej funkcjonuje) i w tym przypadku nie może on nawet liczyć na cios miłosierdzia, które ukróci jego "cierpienie", jak czasem dzieje się to w przypadku rannych zwierząt. Tutaj nie ma prostych rozwiązań, a przedstawienie "tanecznego turnieju życia" musi trwać dalej - z nami, lub bez nas. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie zawsze. Niesamowita i zarazem przerażająca jest właśnie ta ponadczasowość filmu Pollacka.

To co jeszcze na plus cechuje film, to bardzo dobra gra aktorska (zwłaszcza w wykonaniu Pań - Jane Fondy i Susannah York), oraz mocna, bardzo dobrze komponująca się z całością, końcówka, która (oraz końcowy dialog) potrafi wstrząsnąć widzem.

Żeby nie było tak idealnie, to film nie ustrzegł się kilku niedociągnięć. Najpoważniejszym z nich jest brak psychologicznego pogłębienia postaci głównej bohaterki (Gloria), o której tak naprawdę niewiele wiemy (zwłaszcza o jej przeszłości), co może prowadzić do tego, że niektórzy widzowie nie zrozumieją (lub będą je podważać) motywów jej postępowania w kilku kluczowych momentach. Podobno świetnie jest to wytłumaczone w książce (film jest na podstawie powieści Horace'a McCoy'a), ale reżyser nie położył na to większego nacisku, licząc że widz weźmie to "na klatę" (mi się jakoś udało, ale czytając opinie na FilmWebie, to nie każdy posiada w sobie taką dawkę empatii :D ), co niekoniecznie sprawdza się w praktyce. Poza tym - film jest męczący. Od razu zaznaczam: "męczący" - nie mylić z "nudnym". Wg mnie Sidney Pollack zrobił to celowo, tak prowadząc kamerę, aby widz był niemal "fizycznym" uczestnikiem tego morderczego turnieju i niemal cieleśnie odczuwał zabójczy wysiłek jego uczestników. Dla niektórych może być to wadą, ponieważ przez to seans traci na tempie, nie jest "przyjemną rozrywką", a w pewnych momentach chciałoby się po prostu wręcz krzyknąć: "Dość! Wystarczy! Odpuścicie już sobie! To nieludzkie!". Jednak przez taki zabieg film potrafi zaangażować widza całkowicie i sprawić nie tylko żeby zastanowił się nad tym, co chciał przekazać reżyser, ale także żeby to "poczuł" (niektórzy jednak mogą nazwać to "nudą". Kwestia wrażliwości filmowej).

Reasumując - "Czyż nie dobija się koni?" to film wielki. Wielki przez swój uniwersalizm, wspaniałą metaforykę, oraz treści jaki stara się nam przekazać (były aktualne podczas tworzenia filmu, są aktualne obecnie i będą aktualne także w przyszłości). To jeden z tych obrazów, który potrafi poruszyć, bo choć wizja świata i człowieka przez niego przedstawiana jest gorzka i mocno pesymistyczna, to jednak jakże boleśnie prawdziwa. Bo wyścig szczurów trwa nadal i jak mówi "Prowadzący": "Ile jeszcze potrwa? - Do ostatniej pary.". Tak więc dopóki będzie istniał człowiek, ze swoją chorą, autodestrukcyjną mentalnością - nic się nie zmieni, bo w przeciwieństwie do okaleczonego konia, nikt go litościwie nie dobije. Niestety, w przeciwieństwie do tego, co twierdziła Gloria - z tej karuzeli nie da się wysiąść, bo kto raz podpisał cyrograf z diabłem, musi "tańczyć" w tym maratonie aż do samego końca. A czy koniec będzie dobry - to już inna historia... Moja ocena: 8+/10 (choć cały czas rozważam podwyższenie do 9/10).

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-288129
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Pisać filmową recenzje po -Ravenie- to jak startować z Boltem na 100m, ale może ktoś chociaż po moich wypocinach zobaczy wspomniany film. :twisted:

 

Mysterious Skin - "Zły dotyk" to film, który opowiada historie dwóch nastolatków, którzy opowiadają swoją historie najpierw mając 8 lat, a w późniejszych scenach widzimy ich już gdy są starsi w okolicach 18 roku życia. Pierwszy z nich Neil był molestowany seksualnie przez swojego trenera baseballu, natomiast drugi - Bryan twierdził, że mając tyle samo lat został porwany przez kosmitów. Oba zdarzenia bardzo mocno wpłynęły na dwójkę dzieci i po latach było widać po tym pozostałości. Neil świadczył usługi homoseksualne starszym facetom, a Bryan próbował rozwiązać zagadkę swojego "uprowadzenia". Całość opiera się na niesamowitej psychologii przedstawionych postaci, a historia mimo, że opowiadana jest w bardzo wolnym tempie wciąga widza niesamowicie i czeka się jak to wszystko się potoczy. Jak to wszystko wyglądało ich oczami w dzieciństwie? Trzeba przyznać, że przez większą część filmu niektóre zdarzenia można interpretować na wiele różnych sposobów. Jak dla mnie pozycja bardzo mocna z wieloma naprawdę ostrymi scenami, które nadały temu filmowi jeszcze większego charakteru. Jeżeli ktoś szuka dramatu psychologicznego to gorąco polecam. Bardzo mocne 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-288410
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

God on Trial ("Bóg przed sądem". 2008r.)

 

"W ramach żydowskiej tradycji kłócenia się z Bogiem, więźniowie w Auschwitz postanawiają postawić Boga przed sądem. Wyprodukowany dla angielskiej stacji telewizyjnej BBC film jest jakby paradokumentem, mającym przedstawić losy żydowskich więźniów obozów zagłady. Obserwujemy ich codzienne życie, zwyczaje i emocje."

 

Szczerze mówiąc powyższy opis jest średnio trafiony. Tak na prawdę ten film to jedna, wielka dysputa oczekujących na śmierć Żydów, którzy postanawiają przeprowadzić sąd nad Bogiem i tym do czego Wszechmocny dopuścił. Ustanawiają Sędziego, Oskarżyciela, Obrońcę i w myśl prawa karnego rozpoczynają w swoim baraku - przewód sądowy, w którym z góry wiadomo, że sam "oskarżony" nigdy nie zabierze głosu...

Ten film, choć wyprodukowany na potrzeby TV (a więc bez wielomilionowych budżetów, topowych aktorów i innych fajerwerków), jest prawdziwą perełką dla osób lubiących przegadane dramaty. To sugestywny, mocny film opierający się wyłącznie na dialogach, gdzie pada większość pytań, ktore zadawała sobie chyba każda osoba, która choć przez chwilę zastanawiała się nad potwornościami hitlerowskiego holokaustu ("gdzie wtedy był Bóg?", "dlaczego do tego wszystkiego dopuścił?" itp.).

Film - pomimo, że jako takiej akcji w nim się nie uświadczy zbyt wiele - wciąga niesamowicie, ponieważ tak pytania (a raczej oskarżenia), jak i odpowiedzi "obrony", które na nie padają - są bardzo inteligentne i dają wiele do myślenia. Próby obrony Boga - zwłaszcza dla osób choć trochę znających Torę czy Pismo Święte (choć to nie jest akurat konieczne, bo reżyser przytacza nam odpowiednie cytaty z tych Ksiąg) - także są wiarygodne, choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że wina "Najwyższego" jest niepodważalna...

Nie będę oczywiście zdradzał jaki zapada wyrok (choć zakończenie jest mocne, co jest dodatkowym plusem filmu), bo tak na prawdę nie to jest najważniejsze (prawdziwy "wyrok" i tak zapada w sercu każdego z nas, kto myśli o tamtych czasach). Chciałbym tylko dodać, że oprócz świetnego tematu (sprawy o których chyba każdy z nas kiedyś myślał) i bardzo dobrych dialogów, dostajemy tu także niezłe, przekonujące aktorstwo (choć większość aktorów jest mi nieznanych) i ciekawy pomysł na realizację, gdzie czasy współczesne (grupa zwiedzających, oprowadzana po obozie Auschwitz) przeplatają się z czasami minionymi i wspomnianym Sądem nad postawą Boga...

Mocny, poruszający dramat - dający więcej trudnych pytań niż łatwych odpowiedzi - na długo zapadający w pamięć i skłaniający do własnych przemyśleń. Moja ocena: 7,5/10.

 

Pisać filmową recenzje po -Ravenie- to jak startować z Boltem na 100m, ale może ktoś chociaż po moich wypocinach zobaczy wspomniany film. :twisted:

 

Mysterious Skin - "Zły dotyk" to film, który opowiada historie dwóch nastolatków, którzy opowiadają swoją historie najpierw mając 8 lat, a w późniejszych scenach widzimy ich już gdy są starsi w okolicach 18 roku życia. Pierwszy z nich Neil był molestowany seksualnie przez swojego trenera baseballu, natomiast drugi - Bryan twierdził, że mając tyle samo lat został porwany przez kosmitów. Oba zdarzenia bardzo mocno wpłynęły na dwójkę dzieci i po latach było widać po tym pozostałości. Neil świadczył usługi homoseksualne starszym facetom, a Bryan próbował rozwiązać zagadkę swojego "uprowadzenia". Całość opiera się na niesamowitej psychologii przedstawionych postaci, a historia mimo, że opowiadana jest w bardzo wolnym tempie wciąga widza niesamowicie i czeka się jak to wszystko się potoczy. Jak to wszystko wyglądało ich oczami w dzieciństwie? Trzeba przyznać, że przez większą część filmu niektóre zdarzenia można interpretować na wiele różnych sposobów. Jak dla mnie pozycja bardzo mocna z wieloma naprawdę ostrymi scenami, które nadały temu filmowi jeszcze większego charakteru. Jeżeli ktoś szuka dramatu psychologicznego to gorąco polecam. Bardzo mocne 8/10.

 

Bonku - nie ilość, a jakość :wink: W kwestiach recenzji akurat to się sprawdza :D A sam film, ktory polecileś obejrzałem z dużą "przyjemnością" (o ile można mówić o przyjemności przy takim temacie) i jak najbardziej polecam pozostałym (mocny temat, dobre aktorstwo, świetna głębia psychologiczna postaci, oraz szokujące, "bardzo dosłowne" niektóre sceny).

Mam nadzieję, że będziesz tu coś skrobał od czasu do czasu, bo wiem że sporo oglądasz i fajnie byłoby czasem polecić coś bliźnim :wink: . A że ja lubię polać wodę, to nie znaczy, że ktoś, kto pisze coś w krótszej formie (w końcu najważniejsze to zainteresować czytającego filmem, a Tobie się to udało - przynajmniej w moim przypadku), robi to gorzej. Tak więc bez żadnych mi "Boltów" tutaj, tylko do roboty! :D

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-289128
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Dom bez okien (1962)

 

"Prowincjonalny cyrk przeżywa kryzys. Grozi mu likwidacja, gdyż występy zespołu składającego się głównie z "weteranów areny" nie są w stanie przyciągnąć publiczności. Sytuację zmienia pojawienie się Roberta, młodego chłopaka, obdarzonego dużymi zdolnościami pantomimicznymi. Jego występy gromadzą komplety publiczności. Robert nie umie jednak ułożyć sobie stosunków z członkami zespołu. Parodiuje ich popisy, uświadamiając cyrkowcom niedoskonałość i odbierając im wiarę w siebie. W narastającej atmosferze konfliktów Robert postanawia odejść z cyrku wraz z Teresą, młodą akrobatką, która, związana z dyrektorem, ma dosyć życia w dwuznacznej atmosferze...

Debiut Stanisława Jędryki jest psychologiczną analizą życia zamkniętego środowiska cyrkowców. Ukazuje kulisy ich pracy i cenę, jaką płacą za wykonywanie wymarzonego zawodu. W swoim klimacie film przypomina głośną La Stradę Felliniego."

 

"Dom bez okien", to kolejny przykład, że polski dramat ma się dobrze już od dawna, a polska szkoła filmowa w tym gatunku X Muzy, czuje się jak ryba w wodzie. Porównanie (opis) do "La Strady" Felliniego jest wg mnie mocno nietrafione, bo obydwa filmy - pomimo "cyrkowej otoczki" - dotykają zupełnie innych spraw, ale nie zmienia to jednak faktu, że film Jędryki to bardzo dobry dramat psychologiczny, ze świetną rolą Wiesława Gołasa (niektórzy uważają, że to jego najlepsze aktorskie dokonanie) i przesłaniem, które jak było aktualne podczas kręcenia filmu (1962r.), tak jest aktualne do dzisiaj.

Pomimo, iż nie sądzę, aby było to głównym zamierzeniem reżysera - oglądając film, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że "Dom bez okien" dość wyraźnie ostrzega, aby - mówiąc kolokwialnie - "nie wcinać się pomiędzy wódkę a zakąskę", bez względu na intencje. Często się mówi, że ktoś ("osoba trzecia"), kto miesza się w sprawy dotyczące rodziny, czy związku - zawsze dostanie za to po łapach, bo ludzie sobie bliscy - dziś się pokłócą, następnie jutro pogodzą, a "osoba usiłująca się wtrącać" - zawsze będzie tą złą. W filmie Jędryki widzimy to dość wyraźnie. Mim Robert, pomimo że chce uświadomić cyrkowym old boy'om (którzy są jak jedna, wielka rodzina, a on jest dla nich outsiderem) - dla ich własnego dobra - że czas zastanowić się nad zawieszeniem butów na kołku, ponieważ nie są już w stanie (ze względu na wiek i ograniczenia fizyczne) dawać ludziom show, jakiego widzowie oczekują - osiąga w ten sposób odwrotny skutek, zraża wszystkich do siebie i doprowadza do tragedii. W tym momencie pojawia się drugie przesłanie filmu, oraz rozważania reżysera nad rolą ludzkich marzeń (celu) i prawdy w naszym życiu. Już Ibsen pisał, że w świecie rządzonym przez kłamstwo - prawda może mieć siłę wyłącznie niszczącą. Tutaj także prawda nikogo nie wyzwala. Bo czy pracownicy cyrku tak na prawdę nie zdają sobie podświadomie sprawy z tego, co usiłuje udowadniać im Robert? Wiedzą o tym wszystkim doskonale, ale przyjęcie tego do wiadomości i pogodzenie się z tym faktem - zabiłoby ich marzenia o dalszej karierze cyrkowej (co dla nich jest gorsze niż śmierć), a czymże jest człowiek, który przestał marzyć i czy takie życie, to jeszcze życie, czy już tylko pusta, bezcelowa wegetacja?

Cyrkowcy na początku potrzebują Roberta, który sprawia, że widzów jest komplet, a show wszystkim się podoba. Jednak Mim, parodiując numery Cyrkowców (i w ten sposób tuszując przed widzami ich niedociągnięcia), pokazuje też samym Weteranom - niczym w krzywym zwierciadle - na jakim poziomie stoi ich sztuka cyrkowa, a smutne wnioski z tego wypływające już niekoniecznie podobają się samym zainteresowanym, dla których ich cyrkowe numery to prawdziwa, nietykalna świętość. Niewiele więc czasu potrzeba, aby Mim z bohatera, stał się wrogiem publicznym #1, oraz pośrednim sprawcą doprowadzającym do finalnej tragedii.

Film Jędryki, to przede wszystkim, smutny i przejmujący obraz ludzi, którzy żyją przeszłością, nie potrafiąc się pogodzić z tym, że lata ich "cyrkowej świetności" odeszły w siną dal i już nie wrócą. To obraz wypalonych Sztukmistrzów, którzy tak kochają to co robią, że nie potrafią sobie wyobrazić życia bez cyrku, pomimo że ich numery coraz bardziej zaczynają trącić tandetą. To alegoria tego momentu życia, który prędzej czy później - zawsze nadchodzi dla każdego człowieka i kwestią jest tu tylko to, czy będzie się potrafiło "ze sceny zejść niepokonanym", czy będzie desperacko odwalało coraz większą chałturę, odcinając kupony od swej przeszłości. Robert jako człowiek mający przed sobą jeszcze przyszłość, był z góry skazany na porażkę w zderzeniu z osobami, które dawno już przestały nadążać za zmieniającym się światem. Jego próby "pomocy" mogły tylko wprowadzić jeszcze większy chaos i destrukcję, ponieważ Weterani nie potrzebowali kogoś, na kogo patrząc - będą się czuli jeszcze gorzej, widząc wprost swoje niedociągnięcia. Woleli żyć w swoim, dającym nadzieję "słodkim kłamstwie", niż stawić czoła "gorzkiej prawdzie", której zwiastunem był nowy Mim...

Poza świetnym, nadal aktualnym tematem, "Dom bez okien" potrafi oczarować widza doskonałym aktorstwem prawdziwej starej gwardii gwiazd polskiego kina (Gołas, Szaflarska, Bielicka, Fijewski, Ziejewski), wiarygodną psychologią postaci, dobrze komponującą się z całością muzyką, oraz poruszającym zakończeniem, będącym solidną kropką nad "i" w kwestii rozważanych przez reżysera problemów. Uwielbiam kiedy eksperymentując (film obejrzałem zupełnie przypadkowo), trafiam na takie "klasyczne perełki". Moja ocena 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-290636
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Sweet Smell of Success ("Słodki zapach sukcesu". 1957r.)

 

"Film na podstawie powieści Ernesta Lehmana. Opowiada o korupcji, chorej miłości i niszczącej żądzy władzy.

Sidney Falco, drobny agent prasowy, pragnie wspiąć się na szczyt kariery zawodowej, by poczuć "słodki zapach sukcesu". Przypochlebia się wszechwładnemu redaktorowi rubryki towarzyskiej jednej z nowojorskich gazet, Hunseckerowi. Dostarcza mu tematów i posłusznie wykonuje wszystkie jego polecenia. Natomiast Hunseckerowi sen z powiek spędza romans jego własnej siostry z muzykiem jazzowym. Wpływowy felietonista obiecuje pomóc Sidney'owi w karierze, w zamian za rozbicie tego związku..."

 

Jeżeli ktoś oglądał "Wodzireja" z genialnym Stuhrem i tamten film mu się podobał, to "Słodki zapach sukcesu" także przypadnie mu do gustu, bo porusza podobne zagadnienia tj. wyścig szczurów, karierowiczostwo, bieg po trupach do celu, czy całkowity zanik jakichkolwiek norm moralnych u ludzi opętanych wizją sukcesu za wszelką cenę. Różnica tkwi tylko w grupach zawodowych, bo w filmie Feliksa Falka mieliśmy do czynienia z kręgami artystycznymi, a tutaj - ze światem mediów. Nie zmienia to jednak faktu, że panująca zgnilizna moralna - tu i tam jest podobna, dlatego oba filmy są tak realistyczne i aktualne do dzisiaj. Bohater "Sweet Smell of Success", to typowy wilk w owczej skórze, "śliski" człowiek skrywający cały czas prawdziwą twarz za rzędami masek, który zawsze wie komu się podlizać, a kogo wystawić, aby osiągnąć zamierzony cel. To facet bez żadnych zasad, który dla własnych zysków potrafi kupczyć ciałem zakochanej w nim kobiety, manipulować faktami, oczernić w prasie bogu ducha winnego człowieka, czy podrzucić mu kompromitujące dowody, aby zgarnęła go Policja. Jeżeli dodamy do tego bezgraniczną służalczość osobom, które "wiele mogą", aparycję typowego, ładniutkiego gogusia, z przyklejonym fałszywym uśmieszkiem, oraz permanentny "słodko-pierdzący" słowotok z jego ust - dostajemy bohatera, którego trudno polubić (to raczej oczywiste) lub choćby trochę mu współczuć. Tutaj reżyser trochę poszedł wg mnie za daleko, bo odgrywany przez Stuhra Danielak, pomimo, że podobne, fałszywe indywiduum - mimo wszystko potrafił wzbudzić w widzu jakąś niewielką dozę litości i współczucia, a Sidney Falco to typ, którego oglądając - widz trzyma wręcz kciuki, aby podwinęła mu się noga i facet dostał za swoje. Osobiście wolę jednak mniej jednoznaczne postacie bohaterów (cała przyjemność w oglądaniu ich rozterek), dlatego Sidney Falco stosunkowo trochę słabiej do mnie przemawia niż Lutek Danielak z "Wodzireja", choć mimo wszystko postać jest zagrana tak, że faktycznie można ją znienawidzić (co ewidentnie było zamysłem reżysera).

Od strony aktorskiej, "Słodki zapach sukcesu" jest zagrany wręcz brawurowo. Najbardziej wyróżnia się oczywiście Richard Burton (a to ci niespodzianka...:DDD) w roli wszechwładnego, prasowego bonzy, który pociąga za wszystkie sznurki w mieście. Z jednej strony postać cyniczna, bezwzględna, zamknięta w sobie i małomówna, która samym spojrzeniem potrafi pokazać rozmówcy, gdzie jest jego miejsce w szeregu. Z drugiej jednak strony - człowiek posiadający mimo wszystko jakieś uczucia (choć przybierają one chorą formę) i starający się chronić swoją siostrę przed całym światem, nawet wbrew jej własnej woli. Reszta aktorów wypada także świetnie. Nawet postacie drugoplanowe są rozpisane i odegrane na bardzo dobrym poziomie, przez to że nie są tylko tłem, lecz mają widzowi do opowiedzenia własne historie. Na dokładkę dostajemy też świetne zdjęcia i bardzo dobrze komponującą się ścieżkę dźwiękową, oraz (a raczej "przede wszystkim") błyskotliwe dialogi, które na długo potrafią zapaść w pamięć (vide: scena w restauracji, finałowa konfrontacja, czy próba Falco pozyskania Komika jako swojego klienta).

Jeżeli chodzi o zakończenie (spoko, nie będzie spoilerów:), to dla mnie tutaj także lepiej wypadło to zaproponowane przez Falka (było bardziej dosadne i gorzkie), choć to ze "Słodkiego smaku sukcesu" także powinno przypaść większości do gustu, ponieważ nie można odmówić mu mocy i odpowiedniego spuentowania tego, co chciał pokazać reżyser. Po prostu zakończenie "Wodzireja" bardziej pasowało mi pod kątem tego, jak ja sam zwieńczyłbym tego typu historię (ale to wyłącznie kwestia indywidualnych preferencji).

"Sweet Smell of Success" to dramat w stylu noir, zdecydowanie wart uwagi, zarówno poprzez poruszaną, wciąż aktualną problematykę, świetną oprawę wizualno-muzyczną, jak i doskonałe aktorstwo, oraz inteligentne dialogi. Skojarzenia z "Wodzirejem" nie są bezpodstawne (choć film Falka powstał oczywiście dużo później), choć tylko od samego widza (i jego indywidualnych poglądów oraz preferencji) będzie zależało, który z filmów doceni bardziej. Wg mnie - jeden jak i drugi, to pozycja z gatunku "musisz to obejrzeć!". Moja ocena: 7,5/10 ("Wodzireja" oceniłem 8/10).

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-290911
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Skłóceni z życiem ("The Misfits". 1961r.)

 

"Piekna Roslyn, świeżo po rozwodzie spotyka dwójkę starzejących się kowbojów - Guido i Gaya. Zamierzają wspólnie spędzić kilka dni poza miastem, w domu Guida. Wyjazd ma na celu wypoczynek i relaks. Na początku wszystko przebiega gładko, ale kiedy obaj mężczyźni zakochują się w Roslyn, w ich wzajemne stosunki wkrada się rywalizacja i zazdrość. Ujawniają się też negatywne cechy charakteru. Wkrótce Gay spotyka starego znajomego Perce'a i cała czwórka wybiera się zapolować na dzikie konie. Okazuje się jednak, że współczesne polowanie na mustangi niewiele ma wspólnego z przygodami rodem z Dzikiego Zachodu..."

 

Jest jakiś niesamowity urok i czar w starych, filmowych klasykach, które pomimo z pozoru średnio zachęcającej fabuły - potrafią porwać widza niesamowitą grą aktorską, psychologią kreowanych postaci oraz umiejętnością gry na uczuciach oglądającego. Nie inaczej jest w przypadku "Skłóconych z życiem", których przekaz staje się jeszcze bardziej uderzający, jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, że jest to pożegnanie z kinem wielkiego Clarka Gable'a (zmarł zaraz po zakończeniu zdjęć) oraz zjawiskowej Marylin Monroe (która następnego filmu nie zdążyła już dokończyć). Wówczas ten obraz, opowiadający o końcu pewnej epoki, nabiera podwójnie gorzkiego znaczenia, ponieważ zapowiada nadchodzący zmierzch nie tylko ery kowbojów (jako symbolu dzikiej, nieskrępowanej wolności oraz zewu prawdziwej, męskiej przygody), ale też i wielkich legend ekranu (Montgomery Clift także zmarł, kilka lat później), po śmierci których, kino nigdy nie było już takie jak dawniej...

Sam film opowiada o życiowych rozbitkach, outsiderach którzy nie potrafią się odnaleźć w otaczającej ich rzeczywistości. W oparach alkoholu i żyjąc przeszłością, dryfują przez życie, ale niestety zasada wyznawana przez jednego z nich ("jeżeli nie wiesz co zrobić - nie rób nic. Stań w miejscu i poczekaj") nie zdaje egzaminu, bo życie idzie na przód - z nami lub bez nas - a relikty przeszłości są skazane na wymarcie, tak jak dzikie mustangi na prerii. Jedynym wyjątkiem jest tu postać Roslyn, grana przez Marylin Monroe. Osoba zagubiona, infantylna, emanująca dziecięcą naiwnością, potrzebująca opieki i uczucia, ale nieobarczona jeszcze piętnem przeszłości, które niczym kamień u nóg ciągnęłoby ją na dno. Ona ma jeszcze szansę, ale sama nie wie czego chce od życia, przez co tkwi w martwym punkcie i podróżuje z kowbojami, zamiast próbować ułożyć sobie życie.

Ogólnie postacie tego dramatu naszkicowane są iście po mistrzowsku, bo niemal każda z osób ma jakieś blizny pozostawione przez przeszłość, a życie w teraźniejszości jest dla nich czymś wbrew własnej naturze (jak ognia unikają stałej pracy i gardzą wykształceniem), więc egzystują chwytając się pozorów nieskrępowanej wolności (życie kowboja, bez żadnych zobowiązań, celów i ograniczeń), oszukując codziennie samych siebie, bo nie da się cofnąć czasu, a epoka kowbojów przeminęła bezpowrotnie i romantyczny mit Prawdziwego Mężczyzny-Kowboja, egzystuje już tylko w pamięciach starszych pań, pamiętających "jak to kiedyś było" (vide: koleżanka Roslyn - Isabelle).

Film doskonale dokonuje demitologizacji postaci Kowboja, jako romantycznego symbolu swobody i wolności. Sami bohaterowie podtrzymują go niejako na siłę, gdzieś wewnątrz mając doskonale świadomość tego, że to wszystko nie ma już sensu i na takie postawy nie ma miejsca w dzisiejszym świecie. Same sceny podczas Rodeo (gdzie bohater grany przez Montgomery Clifta niemal traci życie, tylko dlatego by być podziwianym jako ujeżdżacz dzikich zwierząt) czy niesamowita scena polowania na mustangi (która z romantycznej, męskiej przygody przeradza się w brutalne próby pojmania dzikich koni, które finalnie i tak mają trafić do rzeźni) - na długo zapadają w pamięć i wstrząsają widzem. Coś się skończyło... Wie to oglądający i wiedzą to bohaterowie, choć ci drudzy nie potrafią się z tym pogodzić.

Od strony aktorskiej film jest bez zarzutu i to zarówno tak pierwszy, jak i drugi plan. Clark Gable świetnie wywiązuje się z roli zmęczonego życiem, kowboja starej daty, który w alkoholu stara się utopić świadomość tego, że dzieci odwróciły się od niego, a świat w jakim chciałby żyć - już nigdy nie powróci. Montgomery Clift bardzo ładnie przedstawia dualizm granej przez siebie postaci, która jest młoda, brawurowa, żądna przygód i wrażeń, ale też z drugiej strony nacechowana pewną wrażliwością i introwertyzmem. Eli Wallach w roli Guido, to przede wszystkim niepewny tego czego chce w życiu oraz własnej wartości, zadziorny i butny facet, który za wszelką cenę stara się zrobić wrażenie na Roslyn, ale brakuje mu tej wiary w wyznawane wartości jaką ma Gay (grany przez Gable'a). No i mamy też rolę Roslyn, bardzo irytującą przez swą naiwność i nieporadność (ale tak wynikało ze scenariusza i nie jest to wina MM), która mimo wszystko jednak "swoje wie" i finalnie bezbłędnie i bezlitośnie potrafi dokonać wiwisekcji swoich towarzyszy podróży. Marilyn Monroe wypadła w tej roli bardzo przekonująco i naturalnie. Złośliwi twierdzą, że nie musiała tu zbyt wiele grać, bo scenarzysta (jej ówczesny mąż) napisał tą rolę dokładnie pod nią, tak by nie musiała się wspinać na wyżyny aktorstwa, a mogła być po prostu sobą...

"Skłóceni z życiem", to przejmujący, odzierający ze złudzeń dramat, o ludziach, których pęd życia zepchnął na jego margines. To rozliczenie się z mitem Kowboja, jako Twardego Człowieka Dzikiego Zachodu i ukazanie, że w dzisiejszym świecie nie ma dla takich jednostek już ani miejsca ani też zapotrzebowania. Sama scena pojmowania mustangów jest niesamowicie przewrotna i symboliczna, bo Kowboje pętając i ujarzmiając dzikie konie (a tym samym skazując je na śmierć), robią dokładnie to samo, co życie zrobiło z nimi samymi, "zabijając" być może ostatnie naprawdę wolne jednostki, w dzisiejszym, chorym świecie...

Smutny, nostalgiczny obraz, obfitujący w świetne aktorstwo i doskonałe, na długo zapadające w pamięć sceny. Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-303679
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Ruby Sparks (2012)

 

"Film w reżyserii Jonathana Daytona i Valerie Faris, twórców słynnej "Małej Miss". Młody, obiecujący pisarz zmaga się z blokadą twórczą i niepowodzeniami w życiu osobistym. Pewnego dnia odnosi sukces, powołując do życia bohaterkę literacką o imieniu Ruby. Tydzień później przekonuje się, że zaczęła ona żyć własnym życiem, wywracając jego świat do góry nogami."

 

Beznadziejny jest ten powyższy opis i gdyby ktoś nie polecił mi tego filmu, to po przeczytaniu takiej "zachęty", z pewnością obszedłbym "Ruby" szerokim łukiem (żeby nie powiedzieć dosadniej :D), sądząc że to kolejna komedyjka romantyczna (choć tak niektórzy ją określają, z czym bym jednak polemizował) jakich obecnie mamy cały wysyp. Nic jednak bardziej mylnego i ja "Ruby Sparks" zaliczyłbym mimo wszystko do gatunku "tragi-komedii" (choć to pewnie też kwestia kontekstu w jakim postrzega się ten film), gdzie pod płaszczykiem lekkiej formy (której faktycznie blisko do "kom-rom'ów") reżyser porusza dość istotne kwestie, stawia kilka ważnych pytań i wierząc w inteligencję widza - nie daje mu gotowych odpowiedzi (otwarte zakończenie). Zbyt dużo tutaj jednak dramatu (choć w komediowej oprawie), żeby spłycać ten film, zaliczając go do tylko do komedii romantycznych.

"Ruby Sparks" stawia dwa dość trywialne - wydawać by się mogło - pytania, na które większość z biegu pewnie odpowiedziałaby twierdząco: "Czy chciałbyś mieć IDEALNEGO partnera?" (nie "bliskiego ideału", ale w 100-u procentach takiego jakiego sobie wymarzyłeś) i "Czy gdybyś coś mógł zmienić w swoim partnerze, to uczyniłbyś to, aby polepszyć swój związek?". Teoretycznie "oczywistą oczywistością" jest tutaj dwukrotne "tak", ale jak się przekonuje główny bohater filmu - należy zawsze uważać o co się prosi, bo może się to spełnić, a to co dzisiaj wydaje się nam być "niebiańską wizją" - jutro może się okazać "piekielnymi realiami"...

Calvin w wyniku dziwnego zrządzenia losu, dostaje niemal boską władzę, ponieważ za pomocą swojego "pióra" (jest pisarzem) przywołuje do życia kobietę, która wydaje się być spełnieniem jego wszystkich marzeń i fantazji. Jest atrakcyjna, urocza, zabawna, pozytywnie zakręcona i kocha go na zabój. Czyż można chcieć czegoś więcej? Jak się okazuje - można, bo diabeł tkwi w szczegółach, a nasz bohater widząc z czasem u swojej wybranki pewne "odchylenia od własnej wizji ideału", postanawia ją "ulepszyć". A że może za pomocą swej literatury (tego, co napisze) kształtować Ruby niczym plastelinę - rozpoczyna proces "zmian na lepsze", który zapoczątkuje lawinę zdarzeń, po których nic już nie będzie takie jak dawniej...

Film twórców "Małej Miss" (kto nie oglądał - pozycja obowiązkowa!!!) porusza ważny temat tolerancji i akceptacji drugiego człowieka "z dobrodziejstwem inwentarza", a więc ze wszystkimi jego cechami, zarówno tymi pozytywnymi jak i negatywnymi. Pokazuje co może się stać jeżeli będziemy na siłę starali się zmieniać partnera na swoją modłę i czy finalnie na prawdę może nam zapewnić to szczęście? Bo czy tak na serio ideały istnieją? A jeśli nawet tak, to czy wówczas nasza definicja "ideału" nie zaczęłaby ewoluować? Jedną z cech człowieka jest wieczne nienasycenie i nigdy nie znajdzie się on w takiej sytuacji (np. w związku), by stwierdzić, że to najlepsze co go w życiu mogło spotkać i na 100% nic lepszego mu się nie zdarzy. Zawsze pozostają pytania: "a co, jeśli...?" i idealnie pokazane to było w "Dniu Świra", gdzie Adaś Miauczyński ucieka od swojego, stworzonego w głowie, wyidealizowanego obrazu Eli, gdyż zaraz po zakwalifikowaniu jej do kategorii "Ideał", pojawia się wątpliwość "a może znajdę jeszcze lepszą?". Jest to może kuriozalne, ale taka jest ludzka natura i z nią nie wygramy (cytując klasyka: "mamusię oszukasz, tatusia oszukasz - życia nie oszukasz!" :D ). Kwestia tylko, czy ktoś poprzestaje na zadawaniu sobie tego typu pytań, czy może jednak te pytania dyskwalifikują w jego oczach partnera, co może być krótką drogą do życia w ciągłej samotności.

Bohater "Ruby Sparks" również postanawia zabawić się w demiurga i stworzyć ulepszoną wersję tytułowej Ruby (choć i tak przecież opisał ją - a więc i stworzył - na wzór własnego ideału), co sprawia, że szybko wpada w pułapkę "kolejnych ulepszeń" (ciekawa analogia do ludzi robiących sobie operacje plastyczne, którzy nie potrafią później przestać i przestają nad tym panować) i kuriozalnie - coraz bardziej oddala się przez to od "idealnego obrazu Ruby". Z tego wszystkiego płynie dość oczywista konkluzja - nie ma ideałów. I to nie dlatego, że nie istnieją, ale dlatego, że cały czas zmienia się ich nasza definicja. Osiągając ideał (np. spotykając idealną dziewczynę), po jakimś czasie przestaje on już być ideałem, a my chcemy czegoś jeszcze lepszego. Tylko poprzez akceptację partnera i pokochanie go zarówno za wszystkie zalety jak i wady (tak, z czasem i one potrafią stać się czymś, co nierozerwalnie kojarzy nam się z ukochaną osobą i ją nam definiuje, stanowiąc o jej wyjątkowości. Oczywiście o ile są to "wady" z którymi będziemy potrafili żyć) możemy osiągnąć wewnętrzny spokój i uniknąć wiecznego pędu za czymś, czego nigdy nie uda nam się osiągnąć - złudnego mirażu, zwanego "ideałem".

"Ruby Sparks" kończy się w otwarty sposób (postaram się tu nie spoilerować), bo finalnie Calvin zrozumie swój błąd, ale czy będzie potrafił wyciągnąć z niego wnioski na przyszłość i uniknąć powielenia - to już kwestia jak przez pryzmat całego filmu ocenimy jego osobę. Do myślenia dają jednak słowa jednej z bohaterek, mówiącej o Calvinie, że szczęśliwy potrafi być tylko sam ze sobą...

"Ruby" to nietuzinkowy film, który w opakowaniu lekkiej komedii, mówi o poważnych dylematach i wyborach głównego bohatera, dając widzowi sporo do myślenia. Lekkość formy nie idzie tu wcale w parze z lekkością treści, choć jak widzę po wpisach na Forach Filmowych - gros ludzi ogląda ten film jak zwykłego "kom-rom'a", zupełnie powierzchownie odbierając przekazywane przez reżyserów treści. Szkoda tak spłycać ten obraz, bo zdecydowanie można tu znaleźć drugie dno, jeżeli oczywiście komuś chce się trochę wysilić i poszukać.

Aktorstwo jest tu na solidnym poziomie, oprawa dźwiękowa i wizualna - potrafi zauroczyć, a historia przedstawiana jest na tyle sprawnie i lekko, że seans jest prawdziwą przyjemnością. Dostajemy też kilka świetnych, zapadających w pamięć scen (np. jak ta, kiedy Calvin udowadnia Ruby jaką ma nad nią władzę i pisząc na maszynie - zmusza ją do różnych zachowań, sterując nią niczym kuglarz szmacianą kukiełką. Scena momentami bardziej przerażająca niż gdyby chłopak chciał ją "ulepszać" za pomocą skalpela), które jasno pokazują, że kunszt zaprezentowany przez Jonathana Daytona i Valerie Faris przy "Małej Miss", to nie był tylko wypadek przy pracy. Ze swojej strony - polecam, bo łatwo jest przeoczyć ten tytuł poprzez sposób w jaki jest on opisywany. Moja ocena: 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/9/#findComment-307280
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...