Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Dramaty


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Dzisiaj chciałbym napisać o trzech filmach, których przez własną głupotę, o mało co a bym w ogóle nie obejrzał...

Są takie pozycje, które z jakiejś przyczyny (nie doszukujcie się w tym logiki) uznałem z filmy typowo "babskie" i stwierdziłem, że raczej by mi się nie spodobały (kolejny wniosek "z dupy"), a więc sobie je odpuszczę. Ostatnio jednak kumpela z pracy (dzięks Monia :wink:), której gust filmowy sobie cenię, zaczęła mnie przekonywać, że koniecznie powinienem sięgnąć po te produkcje, bo niemal bankowo powinny mi się spodobać (a dziewczyna zna dobrze moje preferencje filmowe), tak więc się "złamałem" i cholera - nie żałuję :D

 

Smażone zielone pomidory ("Fried Green Tomatoes". 1991r.)

 

"Evelyn przechodzi trudny okres w swoim małżeństwie, nic ją już nie cieszy i nie odnajduje sensu w swoim życiu.

Odwiedzając krewną w domu opieki, przez przypadek spotyka staruszkę Ninny Threadgoode. Ninny opowiada Evelyn historie życia Idgie i jej przyjaciółki Ruth. Losy przyjaciółek stają się dla Evelyn motywacją do poprawy jej dotychczasowego życia."

 

Świetny, słodko-gorzki film, który wnosił ze sobą zarówno dużą dawkę pozytywnej energii, jak i potrafił też momentami mocno wzruszyć widza i skłonić go do głębszej refleksji. Bardzo solidne aktorstwo (rewelacyjna jak zawsze Kathy Bates) i bardzo dobrze dobrany podkład muzyczny. "Pomidory" momentami trochę przypominały mi "American Beauty" ("stawanie na nogi" oldboy'a, spowodowane spotkaniem jakiejś wyjątkowej osoby), a to w końcu najwyższej klasy rekomendacja :wink:

Ogólnie uwielbiam filmy, w których dana postać cofa się wspomnieniami do czasów swojego dzieciństwa/młodości i snuje jakąś ciekawą opowieść. Tutaj było podobnie i przedstawiona historia porwała mnie bez reszty.

Film może nie doprowadza widzów do arcy-odkrywczych wniosków, ale jednak mówi o czymś bardzo ważnym. Oglądając ten film i patrząc na to, że czasami przypadkowe spotkanie jakiejś osoby może całkowicie odmienić Twoje życie, ale też nic (także przyjaciele i towarzysze "życiowej podróży") nie jest nam dane na zawsze, z miejsca przypomniał mi się podpis, który ma nasz forumowy RVD (swoją drogą zawsze przechodzą mnie ciary, kiedy go czytam. Jest rewelacyjny!), mówiący że: "Jesteś niebem obserwującym chmury. A wydarzenia, ludzie, sytuacje, to obłoki, które po nim przepływają. Tylko przepływają. Dlatego nie próbuj ich zatrzymać, bo na pewno odpłyną wcześniej, czy później. Gdy przytrafia Ci się coś pięknego albo bolesnego, powinieneś zrobić krok, odstąpić od siebie i popatrzeć z dystansu. Ludzie, których kochasz, to właśnie takie chmury. Są na Twoim niebie dłużej lub krócej, ale nigdy na zawsze". Warto nad tym pomyśleć...

Świetny, porywający, ale też nostalgiczny i dający do myślenia film. Moja ocena: 8/10.

 

 

Czekolada ("Chocolat". 2000r.)

 

"Rok 1960. Do małego miasteczka Lasquenet w południowej Francji przybywa Vianne Rocher (Juliette Binoche) wraz z kilkuletnią córką, Anouk. Otwierają one sklep z czekoladą. Dość liberalne poglądy Vianne nie podobają się burmistrzowi miasteczka, Comte de Reynaudowi, który poprzysięga sobie, że zamknie sklep i przepędzi Vianne. Będzie używać do tego najróżniejszych środków - począwszy od narzucenia młodemu księdzu - ojcu Henriemu, by wytykał "szatańskie praktyki" Vianne podczas kazań, aż do organizowania grupowego bojkotu, prowadzonego przez energiczną Caroline (Carrie-Anne Moss). Jednak jej wewnętrzne ciepło i niesamowite czekoladki przysporzyły jej w miasteczku sporo sojuszników. Wśród nich jest zahukana Josephine (Lena Olin), która uciekła od męża i pod opieką Vianne wreszcie odnajduje spokój. Jest też stara Armand (Judi Dench), skłócona z rodziną, która dopiero u Vianne odnajduje radość życia. Jest wreszcie młody Luc, który zamiast przebywać z surową matką Caroline, woli przebywać w towarzystwie nieuznawanej przez Caroline swojej babki, Armand. Naciski burmistrza nie ustają i Vianne ma zamiar poddać się i opuścić miasteczko. Ale sprawy zaczynają się komplikować, gdy do miasteczka przybywa grupa "rzecznych cyganów", dowodzonych przez przystojnego Roux (Johnny Depp). Wkrótce między nim, a Vianne zaczyna kiełkować uczucie..."

 

Świetny, optymistyczny, pełny magii film z doskonałymi kreacjami aktorskimi. Nie lubię przesłodzonych produkcji, ale tutaj wszystko równoważyło się niezłą jazdą po zakłamanym kościele (lubię takie antyklerykalne motywy:D) i świętoszkowatych hipokrytach z miasteczka. Depp wyglądał tu bosko (jestem facetem, ale stać mnie na obiektywizm:D) a Binoche niesamowicie z klasą (jak prawdziwa dama). Poza tym - babka miała większe jaja niż niejeden facet i trudno było jej z biegu nie polubić :D Film z gatunku, do których człowiek lubi sobie wracać kiedy ma doła, bo nastraja zajebiście optymistycznie. Bawiłem się pysznie, pomimo że zasiadłem do niego z browarami zamiast z czekoladą :D I tak było... słodko;)

Na uwagę oprócz bardzo sympatycznej treści zasługują też piękne zdjęcia, świetnie zagrane role (zwłaszcza Binoche i Moliny) oraz niesamowity klimat, spowijający cały obraz. Moja ocena: 8/10

 

 

Amelia (2000)

 

"Amelia (Audrey Tautou) jest nieśmiałą marzycielką pracującą w kawiarni. Jej życie zmienia się w noc 30 sierpnia 1997 roku, kiedy dowiaduje się o śmierci księżnej Diany. Wtedy to Amelia w swojej łazience przypadkowo znajduje tajemnicze pudełko. Postanawia zwrócić je właścicielowi. Ponieważ jest on bardzo ucieszony ze zwrotu, dziewczyna chce od tej pory uszczęśliwiać innych. W czasie swojej "misji" poznaje równie nieśmiałego jak ona Nino (Mathieu Kassovitz). Amelia uświadamia sobie, że myśląc ciągle o innych, zapomniała o własnym szczęściu."

 

Film ciekawy, chociaż dla mnie stosunkowo najsłabszy z tej całej trójcy (Pomidorki i Czekolada podobały mi się dużo bardziej. Zwłaszcza pod kątem fabuły). To co mnie urzekło to piękne zdjęcia Paryża, bardzo sympatycznie komponująca się muzyka, świetny sposób narracji (np. to co lubią czy nie lubią dane postacie:D), fajnie pokazane "fazy" głównej bohaterki (np. Pan Krokodyl, czy "ożywające" przedmioty), bardzo charakterystyczne i zapadające w pamięć postacie (zwłaszcza cały drugi plan) i bardzo dobre aktorstwo (doskonała Tautou, która - pomimo, że nie trawię takich fryzur na pieczarkę - wyglądała przeuroczo i zagrała naprawdę zajebiście przekonująco. Cała reszta zagrała także świetnie). To co mnie jakoś nie powaliło, to sama treść filmu, która była jak dla mnie mocno przesłodzona (nie było tu takiej "przeciwwagi" jak choćby w "Czekoladzie") a fabuła momentami była tak prowadzona, że potrafiła trochę przynudzić (film trwał jednak ciut za długo, bo 136 minut dla tak nieskomplikowanej historii powodowało, że momenty dłużyzn były nieuniknione).

Co by jednak nie mówić, film na pewno wart obejrzenia, chociażby dla samej przepięknej strony wizualnej i aktorstwa (nie dziwię się, że Tautou długo później nie mogła się pozbyć "łaty" Amelii). Moja ocena: 7/10

 

 

Reasumując: trzy bardzo ciekawe filmy, których olanie z powodów tak głupich jak moje, to zdecydowanie karygodny postępek. Pewnie większość je już widziała (w końcu nie są to najnowsze produkcje), ale postanowiłem skrobnąć te kilka słów żeby ewentualnie przekonać niezdecydowanych :wink: Nie popełnijcie mojego błędu!

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-241222
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...
  • Odpowiedzi 162
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • -Raven-

    103

  • Bonkol

    14

  • RVD

    12

  • Ja Myung Agissi

    7

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

"One Week" (2008)

 

"Młody człowiek staje w obliczu śmierci i postanawia wyruszyć w długą podróż na starym motocyklu. "Tylko tydzień" to poruszająca historia dwudziestoparoletniego Bena Tyera, który w poszukiwaniu spełnienia ucieka od krępujących go więzów – planowanego małżeństwa, pracy, z której nie jest do końca zadowolony, czy ostatniej lekarskiej diagnozy. Spontaniczny wyjazd okazuje się niezwykłą podróżą na zachodnie wybrzeże Kanady, która pozwoli mu spojrzeć z nowej perspektywy na swoje życie."

 

Co byście zrobili, wiedząc że macie przed sobą jeszcze tylko tydzień, miesiąc czy rok życia? Ile rzeczy spróbowalibyście zmienić? Co naprawić w swoim życiu? Czego doświadczyć (z rzeczy których nigdy nie próbowaliście)? Nad tym pytaniem zapewne niejedna osoba zastanawiała się czysto teoretycznie, bohater filmu "One Week" nie ma niestety takiego komfortu...

Ben jest szczęśliwym facetem, który żyje sobie spokojnie i bez większych zmartwień. Jego życie może nie jest tak idealne jakby sobie to wymarzył, ale Ben niespecjalnie ma powody do narzekania. Ma stała pracę, atrakcyjną narzeczoną z którą niedługo ma się żenić i dość dobrą sytuacje materialną. Wszystko to jednak zmienia się w mgnieniu oka, kiedy podczas rutynowych badań Ben dowiaduje się, że ma raka i to w najgorszym stadium. Lekarz nie potrafi powiedzieć ile jeszcze zostało mu życia (choć uważa, że maksymalny okres to 3 lata, a okres minimalny - pomija wymownym milczeniem...), ale statystyka jest okrutna, bo tylko 10% tego typu przypadków nie kończyło się zgonami pacjentów. Diagnoza jest oczywista - Ben musi jak najszybciej udać się do szpitala i poddać leczeniu. Sęk w tym że nasz bohater dopiero teraz, ocierając się o śmierć, zaczyna sobie uświadamiać jak bardzo jego życie jest nieprzystające do jego własnych marzeń i oczekiwań oraz jak wiele jeszcze chciałby doświadczyć zanim pożegna się z tym światem...

Ben spontanicznie nabywa motocykl (co zawsze było jego marzeniem, ale nie robił tego ze względu na protesty narzeczonej) i postanawia wyruszyć w podróż na zachód. Podróż bez żadnego konkretnego celu, bez wielkich planów, ostatnią wycieczkę (zanim pójdzie do szpitala) na spotkanie z przygodą (choć tak na prawdę - chyba bardziej w poszukiwaniu samego siebie).

"One Week" jest typowym filmem drogi, poruszającym dość ważne - choć przerabiane w wielu filmach - zagadnienie, godzenia się z własną śmiertelnością i przygotowywania na to, co ostateczne. Ben tak na prawdę wyrusza, aby odnaleźć to czego zawsze podświadomie mu brakowało, tą część siebie, którą porzucił, godząc się na pewne życiowe kompromisy, wykonując pracę, która od dawna nie przynosi mu satysfakcji, czy zachowując się w sposób jaki był oczekiwany przez otaczających go ludzi. Dopiero w momencie, gdy Ben uświadamia sobie jak niewiele czasu mu pozostało, otwiera oczy i dostrzega jak bardzo jego codzienność jest odległa od tego jak naprawdę chciałby żyć...

Ogólnie jestem wielkim miłośnikiem filmów drogi, tak więc i ten bardzo przypadł mi do gustu. Pomijając już bardzo ciekawą dla mnie tematykę (sam często zastanawiam się nad tego typu kwestiami) i płynące z niej wnioski, podobała mi się też bardzo wizualna strona "One Week", bo przepiękne widoki dzikiej, kanadyjskiej przyrody, okraszone świetną, wpadającą w ucho i doskonale komponującą się z tym, co oglądamy na ekranie, muzyką - na długo pozostają w pamięci.

Aktorstwo było niezłe, choć może na glebę nie powalało (po prostu bez większych zastrzeżeń), a zabieg z narratorem z off'u - dość ciekawy (ja osobiście lubię takie rozwiązania, choć wiem, że nie każdemu przypadają one do gustu) i z perspektywy całości (finał), jak najbardziej przystający do całokształtu.

To co mi się średnio podobało, to mało przekonujące (mnie osobiście) zakończenie. Film by mnie powalił, gdyby zakończył się trochę wcześniej, kiedy Ben wypłynął na desce bardzo daleko od brzegu, jakby chcąc się zjednoczyć z oceanem, "w poszukiwaniu Marud" (kto obejrzy, będzie wiedział o co mi chodzi). Wg mnie dalsze pociągnięcie filmu, osłabiło tylko jego efekt finalny, chociaż reżyser i tak pozostawił na pewne niedopowiedzenia, tak więc końcówkę każdy będzie mógł sobie indywidualnie zinterpretować.

To co jeszcze nie przypadło mi do gustu, to niektóre "motywy humorystyczne", za pomocą których, reżyser usiłował momentami pchnąć swój film bardziej w stronę tragikomedii niż dramatu. Nie żeby były one złe lub nie śmieszne, ale dla mnie temat był tak poważny, że szkoda go było spłycać za pomocą - quasi zabawnych dla mnie (w kontekście dramatu głównego bohatera) - żartobliwych sytuacji (choć pewnie zabieg był celowy, aby widz dostał poważny temat w "wersji light").

Co by jednak nie mówić, "One Week" to z pewnością film bardzo interesujący (choć nie pozbawiony wad) i poruszający istotne zagadnienia, nad którymi niejeden z widzów na pewno się zastanawiał. To wszystko, w połączeniu ze świetną stroną wizualną (naprawdę przepiękne zdjęcia) i dobrze dobraną muzyką, sprawia że każdy miłośnik filmów drogi nie powinien się nudzić, uczestnicząc wraz z Benem w jego ostatniej podroży, w poszukiwaniu samego siebie. Moja ocena 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-243566
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Ajami - produkcja z Izraela, która była nominowana do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego za rok 2010 i muszę przyznać, że całkowicie słusznie. Film składa się z 5 części, które wiążą się ze sobą czasowo lub za pomocą niektórych bohaterów i jest to zabieg w 100% trafiony, bo sprawił że końcówka dzięki elementowi zaskoczenia wypadła naprawdę świetnie. Było wiele mocnych scen po których człowiek aż się zastanawiał jak ciężko się żyje w tego typu krajach gdzie religia jest niesamowicie ważna, a gdy spotkają się dwie odmienne to może się stać tragedia. Nie ma znaczenia czy jest się dzieckiem czy już dziadkiem który nie może stać o własnych siłach, po prostu trzeba zaakceptować takie, a nie inne reguły gry, bo przecież miejsca urodzenia się nie wybiera. Religia, narkotyki, skorumpowana policja, śmierć czekająca za rogiem, czyli jednym słowem mieszanka wybuchowa, która trzyma w napięciu do samego końca. Jeżeli chodzi o Oscary w kategorii na najlepszy film nieanglojęzyczny za rok 2010 to obejrzałem już: "Prorok" 8/10, "Gorzkie mleko" 6/10, "Biała wstążka" 7/10 i Ajami jeżeli chodzi o ocenę uplasuje się lekko za "Prorokiem". Do zobaczenia został mi już tylko "Sekret jej oczu". 8/10

 

Matka Królów - czyli film Janusza Zaorskiego z 1982 roku to opowieść o losach Łucji Król, której mąż ginie w młodym wieku, a na barkach Łucji zostawia wychowanie 4 synów. Całość jest osadzona blisko II Wojny Światowej, a początek historii ma miejsce w 1933 roku. Łucja(świetna, realistyczna rola Magdy Teresy Wójcik) przez cały film stara się aby synowie szli dobrą drogą i żeby pamiętali co znaczy rodzina. Jest wiele przykrych momentów, są lepsze chwile, które trwają krótko, bo później znów nadchodzi szara rzeczywistość. Wiele ciekawych postaci takich jak Wiktor Lewen(Zbigniew Zapasiewicz) czy chociażby Klemens Król(Bogusław Linda), ale to co jest największym atutem tego filmu to świetne odtworzenie klimatu i relacji między bohaterami z tamtego okresu co daje niesamowicie realistyczny efekt. Oczywiście zawsze można się do czegoś przyczepić i mnie też nie wszystko się podobało np. liczyłem na bardziej wyeksponowaną role Jerzego Stuhra, ale niestety pojawił się na ekranie tylko kilka razy, a jego postać mimo, że była niczym z trzeciego planu to i tak była dość charakterystyczna żeby ją zapamiętać. Duży plus za taką, a nie inną końcówkę, która idealnie oddała charakter i emocje Łucji. 8/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-246353
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Pochowajcie mnie pod podłogą ("Pokhoronite menya za plintusom". 2009r.)

"Mały, chorowity Sasza, wyrwany z ramion rozwiedzionej matki, trafia do domu swoich dziadków. Apodyktyczna babcia zamienia życie dziecka w piekło. Wstrząsające studium toksycznych związków, a zarazem bolesna opowieść rodzinna o sile miłości i nienawiści. Adaptacja skandalizującego bestsellera Pawła Sanajewa, jednej z najgłośniejszych powieści rosyjskich ostatnich lat. Film wyróżniony Nagrodą Kanału Wojna i Pokój na festiwalu Sputnik nad Polską 2010."

 

Kolejny mocny dramat nakręcony przez naszych sąsiadów z za wschodniej granicy (co by nie mówić kinematografię mają świetną). Przygnębiająca opowieść o patologicznej "rodzinie" i chorej formie miłości, która potrafi tylko i wyłącznie ranić.

Dziadkowie (a zwłaszcza babcia), którzy odebrali dziecko własnej córce (bo zaczęła się spotykać z facetem lubiącym zaglądać do kieliszka, a więc kimś "niegodnym"), usiłują pokazać mu jak bardzo go kochają (a zwłaszcza, że "kochają bardziej niż matka"), otaczając toksyczną "miłością", wmawiając wszelkie możliwe choroby (żeby później móc mu pokazać jak to wspaniale się nim opiekują i pomagają dojść do zdrowia) oraz na każdym kroku pomawiając matkę. Wychodzą tu wszelkie możliwe patologie w rodzinie (niektóre sceny są tak popieprzone, że widz momentami z niedowierzaniem kręci głową...). Babcia ma żal do córki, że po jej urodzeniu nie mogła mieć już więcej dzieci a jej kariera aktorska się skończyła. Cokolwiek dziewczyna by nie robiła, matka (babcia głównego bohatera) i tak będzie niezadowolona i będzie się starała jej dokopać. Wnuk kocha swoją babcię, ale pomimo młodego wieku, czuje że coś tu jest nie tak. Kocha też matkę i niesamowicie cierpi, bo dziadkowie pozwalają mu się z nią spotkać tylko raz do roku, w jego urodziny. Jednak nawet wtedy wszystko się odbywa "pod kontrolą" psychotycznej babci, która nie szczędzi córce złośliwości i zniewag, w obecności syna...

Przejmujący dramat małego dziecka i pokaz tego, że każde uczucie, jeżeli przybiera skrajną formę (nawet miłość), niesie za sobą wyłącznie ból i zniszczenie. Świetnie ukazane relacje pomiędzy wnukiem a babcią (wypaczona forma miłości), oraz matką i córką (bezmiar żalu i pretensji, oraz nienawiść, której powodem jest tylko to, że dziewczyna przypomina matce jej życiowe porażki).

Ciekawy temat, spora dawka psychologii, mocna gra na uczuciach widza a na dokładkę bardzo dobre aktorstwo (zwłaszcza rola Babci, która jest tak antypatyczna i pokręcona w swojej własnej, chorej wersji "miłości do wnuka", że czasem miałoby się chęć samemu złapać ją za manele i potrząsnąć :D). Moja ocena: 7/10.

 

Ćwiczenia z życia ("Easier with Practice". 2009r.)

 

"Davy Mitchell jest dobiegającym trzydziestki średnio utalentowanym pisarzem. Razem ze swoim bratem – Seanem jeździ po Stanach z rodzajem pisarskiego tournee po prowincjonalnych barach i pubach i czyta fragmenty swoich opowiadań. Codziennie inna mieścina, inny tani motel i wyzierająca zewsząd nuda i zmęczenie. Wszystko zmienia się pewnego dnia, kiedy Davy odbiera tajemniczy telefon od nieznajomej, która namawia go do uprawiania seksu. Od tej pory Nicole – bo tak przedstawia się dziewczyna, dzwoni co jakiś czas, a bohater z każdym kolejnym seks-telefonem coraz bardziej się w niej zakochuje. Nie trzeba dodawać, że nic już w jego życiu nie będzie takie samo…"

 

"Ćwiczenia z życia" to interesujący dramat obyczajowy pokazujący jak łatwo zakochać się w swoich wyobrażeniach i jak druzgoczące może być ich skonfrontowanie z rzeczywistością.

Główny bohater jest samotnym introwertykiem, który nigdy nie miał zbytniego powodzenia u kobiet. Przypadkowy (numer wybrała podobno na chybił-trafił) telefon od dziewczyny o seksownym głosie, która prowokuje i kusi Davy'ego do "telefonicznego seksu" wydaje się być dla niego losem na loterii i promykiem czegoś... tajemniczego, podniecającego i szalonego, rozjaśniającym jego szare, monotonne życie. Davy angażuje się w ten "związek" coraz bardziej, czekając z utęsknieniem (to ona dzwoni. On nie ma do niej nawet nr telefonu) na kolejny telefon od tajemniczej nieznajomej. Angażuje do tego stopnia, że kiedy w "realu" spotyka sympatyczną, zainteresowaną nim kobietę, nie potrafi z nią być, bo cały czas jego myśli krążą dookoła seksownego głosu w słuchawce i jego kuszącej właścicielki. Nasz bohater coraz bardziej zatraca się w tym dziwnym układzie i postanawia za wszelką cenę spotkać się z obiektem swoich marzeń. Ale czy rzeczywistość jest w stanie im sprostać?

Ciekawy, dobrze zagrany (bardzo wiarygodnie odegrana rola głównego bohatera. Momentami naprawdę można wczuć się w jego położenie) dramat, poruszający nietuzinkowy i aktualny temat (równie dobrze zamiast "telefonicznego" mógłby to być "internetowy romans", jakich obecnie nie brakuje). Nieźle wykombinowane, dość zaskakujące zakończenie, spina film klamrą w zgrabną całość, co jest dodatkową "wisienką na torcie". Moja ocena: 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-248530
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Celda 211 (2009)

 

"Juan otrzymał pracę jako strażnik więzienny, jego dramat zaczyna się z dniem, gdy po raz pierwszy przyszedł do zakładu karnego. W wyniku nieszczęśliwych zdarzeń traci on przytomność, a gdy budzi się w celi numer 211, odkrywa że w więzieni wybuchł bunt. Juan musi jak najszybciej odnaleźć się w nowej, trudnej i niewygodnej sytuacji i przetrwać to piekło, aby zachować swoją prawdziwą tożsamość i wydostać się na wolność. Zdobywa on zaufanie guru więźniów, 'Macochy', jednak nie wszyscy chcą mu zaufać... Od tej chwili będzie musiał walczyć o przeżycie."

 

Na samym starcie muszę powiedzieć, że uwielbiam dramaty więzienne. Jestem też więc w kwestii tych filmów dość wybredny i tak np. okrzyczany "Prorok" nie spełnił do końca moich oczekiwań (film niezły, ale nic poza tym). "Celda 211" zapewniła mi jednak jazdę, jakiej nie zaznałem chyba od czasów naszej rodzimej "Symetrii" (choć oba filmy łączy tylko środowisko akcji)...

Sam temat nie jest niczym wyjątkowym, bo strażnik udający więźnia, który musi przetrwać wśród ludzi, którzy rozszarpaliby go na strzępy, gdyby wiedzieli kim jest - brzmi dosyć sztampowo. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, a więc w świetnie skonstruowanej akcji (nie nudziłem się ani przez moment, a film od samego początku pędzi do przodu, niczym przejażdżka na rollercoasterze), w doskonale wytworzonym klimacie (potrafiącym z biegu wkręcić widza), w bardzo dobrej grze aktorskiej (zwłaszcza główny bohater oraz przywódca więźniów "Macocha"), w świetnej pracy kamer oraz niejednoznacznie zarysowanych postaciach, gdzie nie ma bohaterów typowo dobrych i złych, a wszystko miesza się w odcieniach szarości (jak w życiu). Wisienką na torcie jest tu dość nieszablonowe zakończenie, które stanowi doskonałe dopełnienie całości.

Świetnie pokazana jest przemiana głównego bohatera, który na początku robi wszystko aby się wydostać ze śmiertelnej pułapki, ale z czasem zaczyna też dostrzegać racje więźniów i pojmuje, że w tym miejscu nie wszystko jest takie kolorowe jak przedstawiali mu zwierzchnicy. Wspaniale rozpisana jest też postać "Macochy", który jest może zimnym i wyrachowanym mordercą, ale też człowiekiem swojego słowa, który ma własne zasady, których trzymać się będzie do samego końca. Siła filmu tkwi właśnie w tej całej niejednoznaczności i pokazaniu dwoistości poszczególnych postaci. To wszystko sprawia, że film oraz jego bohaterowie - nie są papierowi. To ludzie z krwi i kości, których widz z miejsca "kupuje" - i właśnie ten "realizm postaci" rzuca się mocno w oczy oglądającemu oraz stanowi o mocy oddziaływania filmu.

"Celda 211" to kolejny przykład, że kino europejskie potrafi nadal pozytywnie zaskakiwać i wycisnąć samą esencję z - wydawać by się mogło - tak ogranego już tematu. Świetne kino, doskonale zagrane role, realistyczne postacie, wciągający klimat i akcja trzymająca w napięciu od samego początku do końca. Zdecydowanie polecam! Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-251323
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

La Haine ("Nienawiść". 1995r.)

"Oto trzech przyjaciół: Arab - Said (Said Taghmaoui), Żyd -Vinz (Vincent Cassel) i Murzyn - Hubert (Hubert Kounde). Ich typowy dzień składa się z jointa, włóczenia się po blokowisku, zrobienia drobnego przekrętu. Film przedstawia dobę ich życia. W dzień po zamieszkach, Hubert zastaje spaloną salę do boksu, a Vinz znajduje zagubiony przez jednego z policjantów pistolet. W międzyczasie przyjaciele dowiadują się, że ich kolega znalazł się w szpitalu i jest w śpiączce po tym jak został pobity przez policję w trakcie osiedlowych zamieszek. Vinz postanawia, że jeśli pobity kolega umrze, on w odwecie zabije policjanta. Spirala agresji i nienawiści pomiędzy młodymi ludźmi z mniejszości etnicznych a francuską policją nakręca się coraz bardziej...".

 

Teoretycznie ten film można by było krótko skwitować stwierdzeniem: "dzień z życia francuskiego blokersa", ale byłoby to mocne spłycenie tematu. Obraz faktycznie traktuje o młodych ludziach z paryskiego blokowiska, którzy nie mają przed sobą żadnych perspektyw, którzy utknęli w tym piekle bez nadziei i bez przyszłości, nie widząc żadnych szans na poprawę losu. Zamieszki, które trwają w Paryżu, stają się katalizatorem wydobywającym na światło dzienne wszystkie frustracje, żale i pretensje do całego świata o swój los, którego ci młodzi ludzie nie potrafią, ale też i nie specjalnie chcą (bo łatwiej mieć żal do wszystkich o takie a nie inne życie, zamiast spróbować je zmienić i wyrwać się z tego kręgu marazmu i beznadziei) zmienić. Wszystko to nakręca spiralę nienawiści i przemocy, bo przecież wróg jest oczywisty - to ludzie w mundurach (policjanci), a więc "sługusy systemu", który odarł młodych ze wszystkich szans na lepsze jutro...

"La Haine" jest przerażający w swoim realizmie. Jak często mijamy tego typu agresywnych, zakapturzonych frustratów na ulicy? Tutaj jeszcze dochodzi sprawa rasizmu, jako wygodnego wytłumaczenia tego, że w życiu znowu nam nie wyszło i to standardowo nie z naszej winy (no bo przecież jestem Żydem, Arabem, czy Murzynem, tak więc wszyscy są przeciwko mnie).

Film sugestywnie przedstawia stosunek do świata i życia, ludzi z ubogich przedmieść i dzielnic, ludzi którzy "stanęli w miejscu" i nie potrafią (a może nie chcą? Bo przecież nawet nie próbują...) iść dalej, ludzi którzy nie nadążają za "pociągiem przemian" (świetna scena z opowieścią staruszka, który snuje bohaterom alegoryczną historię o swoim przyjacielu i ich podróży pociągiem do sowieckich łagrów), przez co zostają w tyle, nie potrafią odnaleźć się w codziennym życiu, nie potrafią nic z nim zrobić, a to eskaluje tylko ich frustracje, agresje i nienawiść do wszystkiego i wszystkich (zwłaszcza tych, którym się "udało"). "La Haine" to także opowieść o zemście i tym, że niczego ona nie zmienia. Nakręca tylko dalej spiralę przemocy i nienawiści, pochłaniając kolejne ofiary. To opowieść o tytułowej "nienawiści", która niczym jad zatruwa umysły i zabija wszelką logikę postępowania. Świetnie zarysowana jest tutaj postać czarnoskórego Huberta, który wydaje się być najrozsądniejszym z przyjaciół, stopuje na każdym kroku porywczego Vinz'a i usiłuje tłumaczyć, że zemsta niczego nie zmieni i nie doprowadzi do niczego dobrego. Wystarczy jednak spotkanie ze skinhead'ami, którzy usiłują wtłuc Hubertowi, obrzucając go rasistowskimi wyzwiskami - aby cały spokój i rozsądek bohatera prysnął jak bańka mydlana, a Hubert stał się gorącym orędownikiem tego, aby krwawo rozprawić się z pojmanym skinem...

Film poza mocną treścią, charakteryzuje się także świetnym aktorstwem (cała trójka głównych bohaterów, a zwłaszcza młody Vincent Cassel w roli porywczego Vinz'a) i rewelacyjnymi, czarno-białymi (barwy świata widziane oczami bohaterów?) zdjęciami, oraz świetną pracą kamery (reżyser stosuje tu często różne ciekawe triki, takie jak np. spojrzenie z "lotu ptaka" na ogarnięty zamieszkami Paryż, jakby sam Bóg patrzył z nieba na to małe piekło kipiącej nienawiści, albo np. przedzielony na pół ekran, gdzie w jednej jego części dzieje się bieżąca akcja filmu, a w drugiej mamy zbliżenie twarzy bohatera i kłębiące się na niej emocje... Sporo mamy w filmie takich operatorskich perełek). Nie bez przyczyny "La Haine" zdobył 4 prestiżowe nagrody na festiwalach filmowych (Złotą Palmę i 3 Cezary). Mocny, dający do myślenia film, który pomimo, że nakręcony 16 lat temu, dzisiaj jeszcze bardziej zyskuje na swojej aktualności. Moja ocena 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-251940
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  1 776
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  20.10.2007
  • Status:  Offline

Soul surfer- film opowiada prawdziwą historię Bethany Hamilton, która, jak sama mówi, od zawsze była w wodzie i jej jedynym marzeniem jest zostać profesjonalną surferką. Po tym jak wygrała pierwszy ważny turniej regionalny i zakwalifikowała się do dalszej fazy zgłosił się sponsor. Wszystko układało się jak w filmie (hehe). Pewnego dnia, kiedy pojechała posurfować z przyjaciółką i jej rodziną przytrafia się jej wypadek, który (przynajmniej powinien) wywraca jej życie do góry nogami. (Nie wiem na ile jest to spoiler co jej się dzieje, ale na wszelki wypadek nie piszę tego.) Ona jednak się nie poddaje i dalej trenuje, alby zostać profesjonalną surferką.

Film ten jest najlepszym dramatem jaki widziałem od czasu Pianisty. Historia twardej dziewczyny, która nie zważa na przeciwności losu i brnie do celu. Największą w tym zasługę mają aktorzy grający w filmie. Wszyscy w swoich rolach byli bardzo naturalni, jakby na prawdę byli surferami (oprócz katechetki, którą zaporzyczyli z W11). Ale największe brawa należą się AnnySophi Robb za główną rolę. Zagrała tak przekonywująco, że ani przez chwilę nie patrzyłem na to jak na film, tylko jak na relację na żywo z życia Bethany. Jej gra była tak naturalna, że nigdy tego nie widziałem u np. Al Pacino. Duża w tym zasługa prawdziwej Bethany, która razem z przyjaciółmi była obecna na planie filmowym i podpowiadali aktorom grającym ich role jak dokładnie te sceny wyglądały. Na uwagę zasługują również sceny surfingu. Nagrane bardzo dokładnie tak, że widać wszystkie tricki na falach. Do teraz się zastanawiam, czy to aktorzy nauczyli się okiełzać fale, czy byli to dublerzy, a jeśli to drugie to kolejny plus za to, że tego w filmie nie widać.

Wiele osób może uznać film za za bardzo przesłodzony- wszyscy się kochają, na plaży sami znajomi, pozytywne myślenie zawdzięczają wierze w Boga. Ja w tym nie widzę niczego przesłodzonego. Wiadomo, że ekran nie oddaje w pełni prawdy, ale w każdym filmie, czy dokumencie o surferach podkreślane jest to, jak wszyscy są dla siebie bliscy i ważny w ich życiu jest Bóg. Nie jest to więc przesłodzona wersja życia, tylko pokazanie, jak żyje się na plaży. Potwierdza to zresztą sama Bethany w swojej książce, na podstawie której powstał film.

Po seansie na uwagę zasługują także autentyczne nagrania powracającej do serfingu Bethanny. Są one niemal identyczne, jak te pokazane w filmie. Jedynie podróż na tereny zalane falą tsunami została przesunięta w czasie, reszta się zgadza.

Nie przypominam sobie w ostatnich kilku latach tak dobrze zagranego dramatu. Ode mnie dostaje 9/10, szczególnie za niesamowitą rolę AnnySophi Robb. Wg mnie jest to najlepsza aktorka tzw. młodego pokolenia. Bardzo polecam.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-252040
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Sala Samobójców (2011)

 

"Dominik jest wrażliwym osiemnastolatkiem, którego czeka matura. Ma wiecznie zajętych rodziców, którzy pod względem materialnym zapewniają mu wszystko, ale nie mają dla niego czasu. Gdy spotyka go niepowodzenie i upokorzenie, nie mając w nikim oparcia, szuka ucieczki w Internecie. W sieci poznaje tajemniczą Sylwię, która wciąga go do niebezpiecznej gry: 'Sali samobójców', klubu osób owładniętych obsesją na punkcie samounicestwienia..."

 

Uffff... Mocny, realistyczny dramat, potrafiący sponiewierać psychicznie (zwłaszcza jeżeli ktoś ma dzieciaka w podobnym wieku). Myślę, że nie ma w tym filmie zbyt wiele przesady (starzy robiący karierę, olewający nastolatka, myślący że kasa zastąpi mu ich obecność, dzieciak z problemami, który ucieka od realnego świata w wirtualny i spotyka tam ludzi, którzy jebią mu w głowie) i tego typu sytuacje zdarzają się w realu naprawdę (a przynajmniej są zajebiście prawdopodobne).

Bardzo dobrze odegrane role, zwłaszcza matki (świetna Agata Kulesza) i głównego bohatera (oraz jego wirtualnej kusicielki). Fajnie nakręcone i pomieszane sceny świata rzeczywistego z tym wirtualnym, rodem z gier RPG. Mocne zakończenie, stanowi dopełnienie filmu i stawia kropkę nad "i".

Film poruszający bardzo istotny obecnie temat uzależnienia od netu, tzw. "no-lifer'stwa, oraz quasi-sekciarstwa (bo ta cała paczka z Sali Samobójców była jak dla mnie niczym sekta, pod "wodzą" charyzmatycznej, potrafiącej mącić w głowach, dziewczyny-guru) oraz tego, jak może to zmanipulować młodego człowieka, który nie mając zbytniego oparcia w rodzicach, robi rzeczy, których normalnie by nie zrobił.

Jedno co dla mnie było tu naciągane, to to, że starzy z biegu nie odłączyli dzieciakowi neta, skoro wiedzieli, że ich syn, za zamkniętymi drzwiami żyje wyłącznie w wirtualnym świecie i chuj wie z kim tam utrzymuje kontakty (koleś w ogóle przestał opuszczać swój pokój). Przynajmniej byłoby to pierwsze, co ja bym zrobił.

Moja kumpela z pracy podsumowała "Salę Samobójców" jako film, który powinien obejrzeć każdy rodzic wychowujący nastolatka. Zgadzam się z nią w 100-u procentach.

Film bardzo mi się podobał (kolejny dobry, polski dramat). Mocna rzecz, dająca sporo do myślenia (choć pewnie znajdą się osoby narzekające, że to tylko film o dzieciakach EMO). Moja ocena: 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-252285
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Dzień, w którym umrę (2004)

"Kolejne przykre przebudzenie, następny straszny dzień. Tabletka musująca, bolesna wizyta w toalecie - wiadomo, siedzący tryb życia, jedzenie w pośpiechu, stres to murowane hemoroidy grubo przed czterdziestką, pospieszne ablucje, długa podróż autobusem przez ponure miasto, wreszcie do obrzydzenia znajome drzwi w obskurnym zaułku. Koledzy już siedzą w małej klitce przed komputerami. Sztywni, niedospani, zmęczeni ludzie w garniturach, z mocno zaciśniętymi krawatami. Nie rozmawiają ze sobą. Lepiej się nie narażać, śledzi ich przecież czujne oko biurowej kamery. Informacje, głównie impertynencje, przekazują sobie mailem lub SMS-em. Za to szef lubi sobie pogadać. Poszydzić ze spóźnionego przybysza. Jest bardzo wymagający. Za to nie płaci w terminie. Ale kto tak płaci? Nareszcie koniec pracy. Można wracać do domu. Żona już czeka - skwaszona, sypiąca wymówkami o marną pensję, zazdrosna o nadopiekuńczą, wiszącą ciągle na telefonie matkę małżonka. Trzeba wziąć pastylkę na uspokojenie. I odwlec przekroczenie rodzinnych progów. Przed kamienicą siedzą znajomi menele, może poczęstują bełtem. W domu będzie następna awantura. A potem szybko spać. Jutro nowy dzień. Nowy, lecz taki sam jak poprzedni. Kolejny koszmarny dzień świstaka... Dość! Dość takich dni. Dosyć takiego życia! Trzydziestoparoletni mężczyzna postanawia je radykalnie odmienić. Od czego zacząć? Najłatwiej od fryzury. Sprawić sobie odlotowe uczesanie. Wyrzucić krawat, cisnąć w kąt garniturek. Po raz ostatni odwiedzić firmę, by rąbnąć na oczach szefa komputerową klawiaturą o podłogę. A potem ruszyć w odmienione, nagle wypiękniałe, pełne słońca miasto. Pochlapać się w kałuży, dać kwiatek napotkanej dziewczynie, potańczyć, poświrować. To nic, że niektórzy pukać się będą w czoło. Inni go zrozumieją. Ci wszyscy sterani, zaganiani, zmęczeni gonitwą ludzie. I ta dotąd nieznana kobieta, ta właśnie, która od dawna na niego czekała. Uczesanie nietrudno zmienić. Wystarczy sprawny fryzjer. Lecz czy można równie łatwo odmienić swoje życie? Wydostać się z pułapki codzienności, wyrwać z koszmarnej pętli czasu, odrzucić śmiertelnie nudne normy społeczne, zostawić daleko w tyle konwenanse i zobowiązania, zdjąć zbyt mocno uwierającą maskę? Te dylematy rozważa uhonorowany Nagrodą Główną FPFF Gdynia 2004 w konkursie kina niezależnego film, który wedle werdyktu jury 'w brawurowej i drapieżnej formie pyta o granice wolności jednostki'."

 

"Dzień w którym umrę" to w skrócie film o facecie, który rozczarowany i zmęczony swoim dotychczasowym życiem, postanawia coś (a może raczej "wszystko"?) w nim zmienić. Na losowo wybrany numer telefonu wysyła SMS-a o treści: "Dzisiaj jest dzień, w którym umrę", wychodzi z domu i usiłuje przeżyć dzień tak jak zawsze chciał go przeżyć, pieprząc wszystkie społeczne normy i zahamowania. Mówi w końcu wszystkim to co naprawdę myśli, rzuca żonę (która go wkurwiała od lat), bajeruje laski proponując im spontaniczny seks, współpracownikom wywala wszystko co od lat chciał im wygarnąć, funduje sobie kontrowersyjną fryzurę (quasi-punkową), gania po mieście w samych gaciach (pierdoląc to co ludzie powiedzą) z "bananem" na twarzy jak wariat, biega podczas deszczu jak dziecko, robiąc "orzełki" w kałużach wody itp :D Facet w międzyczasie mówi też sporo życiowych prawd (świetny motyw kiedy tłumaczy dziewczynie dlaczego proponuje jej aby od razu się bzyknęli, zamiast zaliczać najpierw kina, randki itp bzdety, które i tak finalnie mają doprowadzić do tego samego :D ), o których niby wszyscy wiemy, ale ze strachu przed społecznym ostracyzmem boimy się wcielać je w życie (interesujące nawiązania do Gombrowicza i tego co przekazywał chociażby w "Ferdydurke")... Jednak, czy naprawdę kiedykolwiek możemy zaznać całkowitej wolności? Czy może uwalniając się z jednego zniewolenia (normy społeczne) łatwo wpadamy w kolejne więzy (swoich własnych - ustalonych przez samego siebie - norm), krępujące nas tak samo ciasno i prowadzące do destrukcji?

Ciekawa, niezależna produkcja, ze wszystkimi zaletami (pomysł, forma, klimat, bezkompromisowość) i wadami (średnie aktorstwo - zwłaszcza na drugim planie, średnia realizacja) kina offowego. Oglądając "Dzień w którym umrę" momentami miałem skojarzenia z genialnym "Dniem Świra", chociaż film Koterskiego to oczywiście inna (o wiele wyższa) półka (10/10) pod każdym względem. Poruszane kwestie były tu jednak dość podobne (problemy z dostosowaniem się i odnalezieniem w dzisiejszym świecie, który zdecydowanie nie jest zbyt przyjaznym miejscem dla człowieka) i oglądając chociażby sceny z matką czy żoną, jako żywo stawał mi przed oczami Adaś Miauczyński;)

O "Dniu w którym umrę" można powiedzieć, że "mówi" o ważnych sprawach (choć prześmiewcza forma jest oczywiście momentami bardzo przerysowana - zamieniając dramat w tragi-farsę - podobnie jak we wspomnianym "Dniu Świra") krótko (film trwa zaledwie 48 minut), ale rzeczowo i celnie (sporo uwag portretujących naszą rzeczywistość, na długo zapada w pamięć, choć czasami trzeba je wyłuskiwać z pseudo-prześmiewczego bełkotu głównego bohatera). Moja ocena: 7/10, bo mam olbrzymią słabość to tego typu produkcji, które pozornym "śmiechem" (robiącym za "pain-killer") maskują prawdziwy dramat głównego bohatera i poruszaną, ważną, życiową problematykę. Szkoda tylko, że reżyser trochę przekombinował (i zamotał) końcówkę, bo gdyby nie to, to z czystym sumieniem (i chęcią) wystawiłbym tu 8/10. Trochę jednak zabrakło.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-253395
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  3 040
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  04.12.2010
  • Status:  Offline

"Celda 211" to kolejny przykład, że kino europejskie potrafi nadal pozytywnie zaskakiwać i wycisnąć samą esencję z - wydawać by się mogło - tak ogranego już tematu. Świetne kino, doskonale zagrane role, realistyczne postacie, wciągający klimat i akcja trzymająca w napięciu od samego początku do końca. Zdecydowanie polecam! Moja ocena: 8/10.

 

Ja po obejrzeniu tego filmu ciągle mimo zachwytu mam takie wrażenie ze to wszystko jest "przekolorowane" w sense nie mogę kupić tego ze z tak "błahej" sytuacji-

na początku oberwanie cegiełką a potem bunt (ok to już nie jest błahe ale że akurat w celi go zamkniętą gdzie największa część buntu się odbyła)

powstaję taki wielopostaciowy dramat bo każda osoba w tym filmie krótko mówiąc miała przejebane.Być może za słabo znam życie ale dla mnie to zbyt dużo przypadków się tam odbyło

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-253414
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

I am Sam (2001)

 

"Film przedstawia historię opóźnionego w rozwoju Sama. Mężczyzna walczy o odzyskanie prawa do opieki nad córką. Sytuacja robi się ciekawsza, gdy dowiadujemy się, że 7-letnia Lucy jest na tym samym poziomie intelektualnym, co jej ojciec. Wtedy pojawia się opieka społeczna, która obawia się, że Lucy będzie niedługo mądrzejsza niż jej ojciec. Sam (świetny w tej roli Sean Penn – nominacja do Oscara za tę rolę) idzie za radą przyjaciela i stara się wynająć najdroższego prawnika w mieście. Najdroższy prawnik w mieście, a właściwie prawniczka, godzi się pracować pro-bono. Rita Harrison (Michelle Pfeiffer) robi to jednak tylko z powodu podśmiewających się z niej koleżanek po fachu. Przynajmniej tak się dzieje na początku. Bo jak się później okazuje, Rita, która wychowuje syna, może się od Sama wiele nauczyć. Prawniczka nie potrafi rozmawiać ze swoim dzieckiem, spędzać z nim wolnego czasu (którego zresztą nie ma za wiele). Jednak tego wszystkiego może nauczyć się od opóźnionego w rozwoju Sama. Film pokazuje na pierwszym planie walkę człowieka "innego" z własnymi słabościami. Wydaje się, że ojciec jest gotów zrobić wszystko, aby córka mogła do niego wrócić. Ale czy jego opóźniony umysł jest w stanie obronić się przed psychologicznymi zagrywkami oskarżyciela?"

 

Oglądałem ten film wiele lat temu i ostatnio postanowiłem go sobie przyponieć. Zdecydowanie było warto, ponieważ z wiekiem, człowiek potrafi dostrzec w tym obrazie rzeczy, których kiedyś nie dostrzegał...

To co zwłaszcza rzuca się tutaj w oczy, to GENIALNE aktorstwo Seana Penn'a, który stworzył postać opóźnionego w rozwoju Sam'a tak wiarygodnie, że widz ani przez chwilę nie odczuwa, że to tylko gra aktorska. Po prostu perfekcja najwyższych lotów!!! Równie genialnie - jak na kogoś tak młodego - wypada (mało jeszcze wówczas znana) Dakota Fanning, w roli córki Sam'a, która zagrała nie mniej świetną, przejmującą rolę. Od razu widać było, że ta młoda dama ma przed sobą sporą przyszłość w filmowej branży, o ile tego nie zaprzepaści (a jak widać z perspektywy czasu - nie zaprzepaściła). Całkiem nieźle wypada też Michelle Pfeiffer w roli cynicznej prawniczki, która pod wpływem tytułowego bohatera, zaczyna się uczyć tego, co w życiu naprawdę jest ważne...

Ogólnie strona wizualna filmu jest świetna. Praca kamer, zdjęcia i aktorstwo - po prostu powalają. Oprawa muzyczna będzie prawdziwym rarytasem, jeżeli ktoś lubi muzykę zespołu The Beatles.

Co do samej treści filmu, to nie jest ona tak sztampowa jak można by było wnioskować z opisu. To nie tylko walka "dobry Sam konta zły system", ale prawdziwa rozprawa nad tym, co tak naprawdę jest dla dziecka najlepsze i czy sama miłość (jakkolwiek by była ogromna i szczera) wystarczy, aby zapewnić dziecku najlepsze warunki do normalnego wychowania i rozwoju. To także obraz tego, że prawdziwa miłość to także poświęcenie, bo Sam - pomimo, że opóźniony - doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie zapewnić Lucy normalnego rozwoju i będzie dla niej niczym kula u nogi, bo dziewczynka już teraz nie chciała się bardziej uczyć, żeby nie być mądrzejsza od tatusia...

Świetny, wzruszający (momentami aż dusiło w gardle...) dramat, poruszający bardzo ważne tematy i pozostawiający widza z pytaniem: "a jak Ty byś postąpił?". Na dokładkę świetne aktorstwo (wg mnie - najlepsza rola Penn'a w jego karierze) i bardzo dobra oprawa muzyczna. Jeżeli jeszcze do tego dołożymy nieszablonowe zakończenie - otrzymamy naprawdę bardzo dobry film, który wszystkim szczerze polecam. Moja ocena: 8/10.

 

powstaję taki wielopostaciowy dramat bo każda osoba w tym filmie krótko mówiąc miała przejebane.Być może za słabo znam życie ale dla mnie to zbyt dużo przypadków się tam odbyło

 

Przecież ta historia dzieje się w pierdlu a nie na obozie skautów. Tam za każdym więźniem stoi jakiś dramat i ma on z samego założenia przejebane, co jest dla mnie dość naturalne.

A że koleś znalazł się akurat w celi, gdzie odbywała się największa część buntu? Co to ma za znaczenie? Nawet gdyby znajdował się w kiblu - i tak prędzej czy później by go znaleźli a historia potoczyła się tak samo.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-253585
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

The Mission ("Misja". 1986r.)

 

"Połowa XVIII wieku. Hiszpania wymienia się wpływami z Portugalią na terenach dżungli amazońskiej, gdzie wśród rdzennej ludności, Indian Guarani, Jezuici prowadzą działalność misyjną, mającą na celu (poza szerzeniem chrześcijaństwa) zapewnienie tubylcom życia społecznego i bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa i ochrony od takich ludzi, jak najemnik i łowca niewolników szukający taniej siły roboczej w Ameryce Południowej - kapitan Rodrigo Mendoza. Pojawienie się jego osoby w pobliżu wioski indiańskiej zakłóca działalność misji młodego jezuity Gabriela, jak i samych mieszkańców. Chcący wcześniej łapać i sprzedawać Indian Mendoza, przybywa do misji w ramach pokuty za bratobójstwo i wśród prostego ludu Guarani, ich bezinteresowności i wzajemnej przyjaźni dokonuje się w nim wewnętrzne oczyszczenie. Wkrótce przyjdzie mu jednak walczyć w obronie odzyskanej wiary, honoru i życia tubylców przeciw swojemu wcześniejszemu światu - chciwej i nierządnie ucywilizowanej władzy świeckiej."

 

Dane mi było obejrzeć ten niesamowity dramat historyczny dopiero teraz i mogę tylko żałować, że zrobiłem to tak późno. Pod kątem samej formy - film po prostu rzuca na kolana. Niesamowite zdjęcia dzikiej, amazońskiej przyrody powalają swym pięknem. Nazwiska takie jak Jeremy Irons, Robert De Niro (świetny pokaz warsztatu aktorskiego, tym bardziej, że aktor przez większość filmu nie wypowiada zbyt wielu kwestii i jest zmuszony grać twarzą, co wychodzi mu wyśmienicie) czy Liam Neeson - mówią same za siebie i gwarantują doskonałą grę aktorską. Wszystko to okraszone jest cudowną oprawą muzyczną (wiele osób uważa, że jest to jeden z najpiękniejszych soundtracków filmowych w historii kina) autorstwa Ennio Morricone, która potrafi doskonale dopełniać się z tym co widzimy na ekranie, oraz niesamowicie zagrać na uczuciach widza.

To co z pewnością będzie kwestią sporną dla wielu kinomanów, to treść filmu. Widz, który oczekuje wartkiej akcji, licznych potyczek "indianie kontra konkwistadorzy", czy ogólnie "fajerwerków" rodem z Gibson'owego "Apocalypto" - może się srodze rozczarować, bo sama akcja jest tu naprawde minimalistyczna i jak na film, który trwa ponad dwie godziny, całość fabuły można streścić w kilku linijkach opisu.

To co jednak najważniejsze w "Misji" dzieje się jakby poza akcją i poza słowami. To ukazanie duchowej przemiany głównego bohatera (Mendoza), który z awanturnika i łowcy niewolników, pod wpływem zdarzenia w wyniku którego zabija własnego brata, przechodzi wewnętrzne katharsis i staje się skromnym Jezuitą, akceptującym odmienność ludu, który wcześniej był dla niego wyłącznie źródłem niewolników oraz zysku, i chcącym nieść mu pomoc oraz oświecenie. Odrzuca swą butę i życie, które znał, aby zacząć żyć w zgodzie z naturą, religią którą odkrył na nowo i Indianami, którzy okazali mu bezinteresowne wybaczenie i akceptację. Mendoza jednak dość szybko będzie zmuszony stanąć twarzą w twarz ze światem, który porzucił - a który nie zamierza pozostawić go w spokoju - i stoczyć walkę o ideały w które uwierzył, a które Kościół oraz Konkwistadorzy mają jedynie za kartę przetargową i niewiele znaczący frazes.

Najciekawszy jest tu tło historyczne całej opowieści i pokazanie prawdziwego oblicza Kościoła Katolickiego oraz ogólnie "białego człowieka", który to pod płaszczykiem szumnych haseł religijnych, ruszał w w dzicz, by ogniem i szpadą "nawracać" rdzennych mieszkańców Ameryki, a tak na prawdę wszystko rozchodziło się o nowe ziemie i bogactwa, które można było zdobyć dla swej korony. Dosadnie pokazany jest obraz Kościoła, który najpierw narzucał wiarę ludziom (Indianie), którzy tak naprawdę nigdy jej nie potrzebowali, aby później bez skrupułów odwrócić się od nich, jeżeli miał w tym własny interes (kupczenie ziemią). Sceny takie jak chociażby pochód Jeremy'ego Ironsa z indiańskimi dziećmi i uniesioną monstrancją, na przeciwko strzelającym najeźdźcom, czy sama rozmowa Eminencji, który wiedząc na co dał ciche przyzwolenie (przez to, że po raz kolejny Kościół Katolicki "odwrócił wzrok") na stwierdzenie dyskutanta, że "przecież nie miał innego wyjścia i żyjemy na świecie, który taki właśnie jest" - odpowiada: "Nie, senor, takim ten świat uczyniliśmy. Takim uczyniłem go ja" - zapadają na długo w pamięć.

Film stawia też istotne pytanie, kto tak naprawdę jest tutaj dzikusem? Czy Indianie, którzy od wieków żyją w zgodzie z naturą i kultywują swoją pogańską (w oczach Kościoła) tradycję, czy może jednak "cywilizowani" ludzie, zdolni do największych okrucieństw i przelewania niewinnej krwi w imię ekspansji terytorialnej i zysków?

Mądry, pięknie nakręcony, doskonale zagrany (nagrodzony Złotą Palmą w Cannes), ale też przygnębiający i potrafiący głęboko poruszyć dramat, mówiący o istotnych sprawach, o których większość doskonale wie (choć może wolałaby nie wiedzieć lub zapomnieć), choć wydają się one być tylko zamierzchłą historią. Ku rozwadze i przestrodze, aby nie powtórzyło się to nigdy więcej (choć z perspektywy czasu i tak wydaje się to być tylko pobożnym życzeniem)... Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-256850
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Nie ma zmiłuj (2000)

 

"Są młodzi i energiczni - zaczynają drogę do wielkiej kariery i naprawdę dużych pieniędzy. Na pozór wszystko wydaje się łatwe: służbowy samochód, zegarek, garnitur i atrakcyjna oferta. Ale tylko oni, przedstawiciele handlowi Vin-Netu, wiedzą, ile wysiłku kosztuje sprzedaż choćby paru skrzynek wina. Zwłaszcza, że konkurencja nie zasypia gruszek w popiele.

W pogoni za sukcesem przedzierają się przez dżunglę biznesu, sięgają po różne środki, balansując nieraz na granicy etyki i prawa. Tu nie ma zmiłuj - taka szansa może się już nie powtórzyć! Tylko czy w tej codziennej gonitwie jest jeszcze czas na lojalność, przyjaźń, miłość?"

 

Przyznam szczerze, że bardzo zainteresowała mnie tematyka tego filmu, ponieważ ciemna strona kapitalizmu i różne formy wyzysku jednostki w pracy, to tematy często bliskie każdej osobie aktywnej zawodowo w tym kraju.

Zawód Przedstawiciela Handlowego zawsze wiązał się z dużą kasą, ale też z wprost proporcjonalnym ciśnieniem, stresem i pracą ponad ludzką wytrzymałość (tzw. "nienormowany czas pracy"), co dość dobrze pokazane jest w tym filmie.

"Nie ma zmiłuj" to historia chłopaka, który przez przypadek spotyka starego znajomka ze Studiów - wschodzącą gwiazdę handlu w firmie zajmującej się sprzedażą francuskich win. Kolega wciąga oczywiście naszego bohatera (zresztą na jego wyraźną prośbę) w świat Przedstawicieli Handlowych i pokazuje jak w krótkim czasie zrobić naprawdę dużą kasę. Niestety sukces w tej branży zawsze okupiony jest wysoką ceną. Chłopak dość szybko zaczyna sobie zdawać sprawę, że tutaj nie liczy się człowiek, ale wyłącznie efekt w tabelkach, a jest się tak dobrym i cenionym - jak Twoja ostatnia sprzedaż...

Ciekawie zarysowane są w filmie postacie i dość dobrze pokazane jest to, jak praca, która momentami zamienia się w obsesję - wpływa na ich życie, rujnując je doszczętnie i zamieniając w maszyny do handlu. Są w prawdzie młodzi, piękni i ustawieni finansowo, ale trudno nazwać ich szczęśliwymi, bo ciągła praca i życie w permanentnym stresie nie pozwala im się cieszyć tym, co osiągnęli. Wszystko okazuje się sztuką dla sztuki, robieniem wyników, aby być lepszym niż inni, robieniem coraz większej kasy, choć tak naprawdę nie ma kiedy jej wydawać (bo pracuje się po kilkanaście godzin dziennie).

Szkoda, że tak ciekawe postacie zostały tak średnio zagrane aktorsko. Najciekawsza z nich - kolega głównego bohatera (Irek), killer wśród Przedstawicieli Handlowych, potrafiący sprzedać nawet wiadro piasku na pustyni - jest zagrany tak sztucznie i nieudolnie (a pole do popisu było naprawdę ogromne), że aż boli kiedy się to ogląda (zwłaszcza jak facet wypowiada swoje kwestie... Totalna porażka). Rafał Maćkowiak w roli głównego bohatera też jest co najwyżej poprawny i nic więcej. Nie udało mu się "wycisnąć" wszystkiego z roli jaką tu grał. Film ratują trochę aktorki, bo Katarzyna Bujakiewicz w roli głupiutkiej, puszczalskiej lali - wypada całkiem przekonująco, a Anna Piróg wcielając się w postać młodej dziewczyny, która nagle, z dnia na dzień, osiąga niesamowity sukces i trudno jest jej sobie z tym poradzić tak, aby jej on nie zmienił - zagrała naprawdę świetnie.

Myślę, że film miał o wiele większy potencjał, bo temat był naprawdę wciągający, postacie intrygujące, a dramat na ekranie - potrafiący poruszyć widza. Szkoda, że ogólnie zawiodła strona aktorska i nie pomyślano nad ciekawszą końcówką, która jak dla mnie była mało przekonująca. Jako ciekawostkę napiszę tylko jeszcze to, że na forach filmowych zarzucano "Nie ma zmiłuj" - przejaskrawienia i przesadyzm w niektórych kwestiach. Pojawiły się jednak też głosy osób pracujących w tego typu branżach, twierdzące że film pokazuje szczerą prawdę, która czasami bywa jeszcze bardziej brutalna niż ta pokazana w filmie... Przerażające. Moja ocena: 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-261944
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Baby są jakieś inne (2011)

 

"Noc. Jedzie dwóch facetów samochodem i gada o babach. O babach - jak je dziś widzą - w domu, rodzinie, łóżku, kiblu, w pracy, sporcie, sądzie, polityce, na ulicy; we wszystkich sferach życia; w sprawach dużych i małostkach...

Niepoprawna komicznie i politycznie ilustracja powiedzenia Stephena Kinga – „Kobiety… nie można żyć bez nich, nie można żyć z nimi”. Marek Koterski, twórca „Dnia świra”, bawi się damsko-męskimi stereotypami. Dwóch prawdziwych facetów, których połączyła ekscytująca nocna wyprawa (najbardziej niegrzeczni w swojej karierze Robert Więckiewicz i Adam Woronowicz), stawia czoło zmasowanemu atakowi perfidnych przedstawicielek płci przeciwnej i rozprawia się ze wszystkimi okowami męskiej swobody w sfeminizowanym świecie."

 

Marek Koterski swoim "Dniem Świra" postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę, której - w oczach wielu widzów - nie udało mu się przeskoczyć ze swoim najnowszym dziełem filmowym. Trudno się z tym nie zgodzić, ponieważ "Dzień Świra" był (dla mnie) filmem wręcz ocierającym się o geniusz (moja ocena: 10/10), a "Baby..." są obrazem "tylko" bardzo dobrym, w moim mniemaniu. Czy powinien być to jednak powód do narzekania? Bez przesady!

Czytając opis "Bab..." z biegu wiedziałem, że będzie to film budzący skrajne emocje, od miłości do nienawiści. Tak też się stało, bo czytając wpisy na licznych forach filmowych, trudno pozbyć się wrażenia, że film został wręcz zmieszany z błotem i... chyba jednak nie do końca zrozumiany przez niektórych widzów (mylących tragikomedię ze zwykłą komedyjką).

Najczęstszym zarzutem jest tu brak jakiejś konkretnej akcji... Fakt - jest ona niemal szczątkowa. Dwaj kumple jadą sobie samochodem (nie wiemy kim są, nie wiemy dokąd zmierzają, ale jest to wg mnie zabieg celowy - mający przedstawić właśnie dwóch, "zwykłych facetów" i ich punkt widzenia na sprawy damsko-męskie), a podczas jazdy - rozprawiają (choć bardziej dosadnym byłoby tu: "obgadują", "szydzą", "wyśmiewają", czy "potępiają") o kobietach. Mi osobiście taki zabieg (niemal zerowa akcja i film koncentrujący się na świetnych dialogach) się podoba, bo prawdziwą sztuką jest przykuć uwagę widza do ekranu za pomocą samej "gadki" bohaterów (a nie efektów, fajerwerków, czy akcji mknącej jak rakieta), a Koterskiemu się to udało wyśmienicie. Przynajmniej w moim przypadku.

Kolejny zarzut, to głosy, że film tonie w wulgaryzmach. Tak jest faktycznie, ale to także zamierzony zabieg reżysera. Film miał pokazać rozmowę dwóch, zwykłych gości, kiedy wkurwieni narzekają na baby i ich wkurzające przywary. Jak inaczej mogło to być wiarygodne (mieli dyskutować w melonikach, przy filiżance Earl Grey'a, używając zwrotów rodem ze Słownika Wyrazów Obcych?), jeżeli język nie byłby potoczny i obfitujący w pospolite "bluzgi"? Czyż nie tak właśnie faceci rozmawiają w swoim gronie o kobietach? (oczywiście nie chcę generalizować, ale najczęściej tak właśnie bywa). Inną kwestią jest to, że kobiety w bardzo podobnym stylu "obrabiają tyłki" facetom (w tej kwestii zapanowało już pełne równouprawnienie), ale to już temat na inną dyskusję i inny film...

Co do zarzutów o to, że "Baby" to typowy sadyzm Koterskiego, pokaz jego mizoginizmu, czy chęć zwykłego dopieprzenia płci przeciwnej - to jest on jednak naciągany. Fakt - reżyser bez pardonu piętnuje niektóre, mega-wkurzające cechy kobiet (nie będzie chyba na sali kinowej faceta, który by choć kilka razy nie skrzywił się i nie powiedział: "taaak, moja robi dokładnie to samo!") i robi to genialnie (np. rewelacyjny tekst odnośnie wyzywającego ubioru kobiet: "chcesz żebym dostrzegł w Tobie człowieka, a nie tylko obiekt seksualny? Nie pokazuj mi dupy!". Powaliło mnie to na kolana:D). Oczywiście w większości przypadków Koterski popada (celowo, oczywiście) w skrajny przesadyzm (mocno okraszony groteską i absurdem) - i na to właśnie należałoby zwrócić szczególną uwagę. Bo tak naprawdę "Baby..." to nie tylko chamska krytyka i jechanie po kobietach (bazując na stereotypach), ale zwierciadło w którym przeglądają się mężczyźni - na pozór twardzi i pewni siebie, ale w rzeczywistości - podczas rozmów szybko wychodzą na jaw ich kompleksy, frustracje, hipokryzja, zazdrość, niepewność czy nawet strach przed kobietami, które nie są już tymi "bezbronnymi, nieporadnymi istotkami", liczącymi tylko na faceta, ale bardzo często dokładnie znającymi swoją wartość i wiedzącymi czego chcą, "twardymi zawodniczkami", potrafiącymi stawić czoła mężczyznom na niejednym polu, co niekoniecznie podoba się większości facetów... Ten film to zdecydowanie nie bezmyślna krytyka kobiet, ale rozprawa nad wadami każdej z płci (choć żeby to dostrzec, należy się trochę wysilić, a nie patrzeć wyłącznie na "warstwę wierzchnią" filmu), przedstawiona prostym, dowcipnym językiem, za pomocą ostrych jak brzytwa spuentowań.

Od strony aktorskiej film jest bez zarzutu. W prawdzie Marek Kondrat może spać spokojnie, bo jego "Adaś" jest nie do pobicia, ale Robert Więckiewicz (rewelacyjna rola i kolejne potwierdzenie, że Pan Robert to obecnie jeden z najzdolniejszych, polskich aktorów) i Adam Woronowicz zrobili świetną robotę, razem (czy tylko ja miałem wrażenie, że jeden i drugi bohater, to jakby dwie połówki tego samego Miauczyńskiego, znanego z "Dnia Świra"? Wybuchowy Więckiewicz i introwertyczny, bardziej filozofujący Woronowicz... Momentami zastanawiałem się, czy tak naprawdę nie mamy tu do czynienia z monologiem jednego bohatera, u którego Więckiewicz i Woronowicz - symbolizują tylko dwie różne strony osobowości tego samego Mężczyzny?) tworząc postać kompletną (egzemplifikacja dzisiejszego mężczyzny?), ze wszystkimi zaletami i wadami, za które widzowie pokochali postać Adasia Miauczyńskiego.

Reasumując - ze swojej strony jak najbardziej polecam "Baby są jakieś inne" każdej, mającej dystans do siebie kobiecie i każdemu, potrafiącemu dostrzec w tym filmie także i swoje własne wady, facetowi. Czasami warto do filmu podejść trochę mniej powierzchownie, bo u Koterskiego - jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach i zdecydowanie nie jest to reżyser robiący filmy, tylko po to, aby jakiś "Dres" mógł sobie wybuchać śmiechem, słysząc na ekranie potoki przekleństw. Jakże świetnym pomysłem było zrobienie niby typowego, anty-kobiecego obrazu, który tak naprawdę bezlitośnie obnaża wady i kompleksy facetów, którzy sfrustrowani standardowo stękają-kwękają, narzekając na kobiety, ale tak naprawdę nie wyobrażają sobie życia bez nich i niczym koguty, prężą się i stroszą piórka, usiłując na każdym kroku przypodobać się, czy zrobić wrażenie na tych - w ich mniemaniu przecież - "beznadziejnych istotach". Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-262157
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Jestem (2005)

 

"Bohater filmu to jedenastolatek (Piotr Jagielski), który po ucieczce z domu dziecka postanawia wrócić do domu, ale matka (Edyta Jungowska) wyrzuca go i nie chce więcej widzieć. Chłopiec, nazywany Kundlem, zamieszkuje na opuszczonej barce i próbuje żyć na własny rachunek. Nić porozumienia zaczyna łączyć go z Kuleczką (Agnieszka Nagórzycka) - dziewczynką mieszkającą nieopodal, w bogatym, na pozór "normalnym" domu. Kuleczka, podobnie jak Kundel, czuje się nieakceptowana przez otoczenie.To spotkanie przynosi ze sobą nie tylko pierwsze zauroczenie, ale i wielkie, wspaniałe odkrycie - na świecie niekoniecznie trzeba być samotnym. Jeśli ma się szczęście, można znaleźć tych, którzy myślą podobnie, mają podobne dylematy i tak samo postrzegają świat.

Historia oparta jest na faktach, które miały miejsce w 2002 na obrzeżach Łodzi."

 

Za to właśnie uwielbiam polskie dramaty, że tak jak żadne inne potrafią zagrać na emocjach widza, w taki naturalny, bliski nam sposób. Po prostu tego typu filmy się "czuje". Widz wie, że to nie jakaś wydumana, podkoloryzowana opowiastka, mająca powodować zwilgotnienie oczu, ale historia, jakich wiele dzieje się wokół nas. Tym bardziej mocno uderza ona w oglądającego.

O czym tak naprawdę jest "Jestem"? O niekochanych dzieciach, które desperacko poszukują odrobiny uczucia, akceptacji i ciepła w tym zimnym, brutalnym świecie, na który się nie prosiły.

Kundel nigdy nie był kochany. Matka oddała go do Domu Dziecka, by bez przeszkód oddawać się "poszukiwaniom prawdziwej miłości". Niestety kobieta robi to tak desperacko, że jedyne co znajduje to kolejnych kochanków na jedną noc, którzy nie chcą mieć z nią nic więcej wspólnego. Kuleczka to dziewczynka, której niby niczego nie brakuje. Pochodzi z dobrego, dość bogatego domu, ale jednak nie czuje się akceptowana i nie lubi siebie. Można się tylko domyślać dlaczego tak się dzieje, kiedy widzimy jej piękną, idealną siostrę, która wydaje się być spełnieniem marzeń każdego rodzica, w przeciwieństwie do młodszego, dużo brzydszego i introwertycznego dziecka. Tych dwoje outsiderów szybko połączy nić porozumienia, bo jedno jak i drugie doskonale wie co oznacza być odrzuconym.

To na co warto zwrócić uwagę, to przepiękne zdjęcia, które niesamowicie ostro kontrastują z wewnętrzną "brzydotą" ludzi z miasteczka, oraz dramatem głównych bohaterów. Piękno sportretowanej natury i krajobrazów robi jeszcze większe wrażenie na tle ogromu smutku otaczającego Kundla i Kuleczkę. Czasami aż trudno uwierzyć, że wśród tego całego wizualnego piękna jest aż tyle duchowej, moralnej zgnilizny i brzydoty, która niczym rak atakuje bez ostrzeżenia i litości.

Historie o pokrzywdzonych dzieciach, z samego założenia mają być łzawe i grać na uczuciach widza. W tym filmie nie doświadczyłem tego, że Reżyser (Dorota Kędzierzawska) na siłę próbuje wywoływać pewne emocje u widza. Główni bohaterowie - a zwłaszcza Kundel - to osoby, którym życie od tak dawno daje w kość, że nie znają nic innego, jak ciągła walka z własnym losem. Chłopak - pomimo tego, że wyrzeka się go własna matka - nie poddaje się i zachowując godność (świetna scena, kiedy w barze - pomimo propozycji: "na koszt firmy" - zostawia i tak pieniądze za zupę i na odchodne dumnie dorzuca: "reszty nie trzeba"), walczy aby przeżyć każdy kolejny dzień. Kuleczka to trochę inna bajka. Ona nie musi walczyć o przeżycie jak Kundel (ma teoretycznie "normalny" dom), ona obumiera wewnętrznie, czując się niekochana przez najbliższych. Wszystko to opisywane jest tak naturalnie, że momentami człowieka ściska za gardło (scena gdzie Kundel zadaje retoryczne pytanie "Co takiego zrobił matce, że ta go nienawidzi", a Kuleczka odpowiada z dziecięcą prostotą: "jesteś" - powoduje, że nawet teraz ciarki przechodzą mi po plecach), ale nie ma się wrażenia, że wywoływane jest to za pomocą tanich sztuczek filmowych i ktoś usiłuje manipulować emocjami widza.

Oprócz wspaniałych zdjęć, całość okraszona jest dodatkowo świetnie komponującą się oprawą muzyczną, która skłania do zadumy nad losem bohaterów. Jeżeli do tego dodamy jeszcze bardzo solidne aktorstwo (dzieciak, który zagrał Kundla wypadł naprawdę rewelacyjnie. Trudno było nie kupić tej postaci w 100-u procentach. Na osobną uwagę zasługuje też młodziutka aktorka grająca siostrę Kuleczki. Niby nie ma zbyt wielu mówionych kwestii, ale jej gra ciałem i spojrzeniem niesamowicie oddaje dwoistość jej postaci, a nietuzinkowa uroda doskonale kontrastuje z chłodem "Królowej Śniegu") i dość mocne, pasujące do całości zakończenie, otrzymamy naprawdę świetny, mocno zakorzeniony w polskich realiach dramat, który wyraźnie wyróżnia się na tle tego typu produkcji. Ewidentnie czuć tu rękę kobiety-reżysera (i nie jest to zarzut, ale zdecydowanie zaleta), bo obraz nacechowany jest specyficzną poetyką i wrażliwością, której czasami brakuje niektórym męskim przedstawicielom reżyserskiego fachu. Wyśmienite połączenie (i miażdżący kontrast) niebiańskiej wizualizacji (wyśmienite zdjęcia i dźwięk) z piekielnymi realiami życia (dramaturgia) niekochanych, odrzuconych dzieci. Moja ocena: 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/8/#findComment-262755
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...