Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Dramaty


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Lawn Dogs ("Świerszcze w trawie". 1997r)

 

"Dziesięcioletnia Devon (Mischa Barton) przeprowadza się wraz z rodzicami do ekskluzywnej dzielnicy w pewnej miejscowości w Kentucky. Dziewczynce trudno jednak dostosować się do nowych warunków, a ponadto czuje się zaniedbana przez rodziców. Zaprzyjaźnia się z Trentem (Sam Rockwell), który utrzymuje się z koszenia trawników. Rodzice Devon, jak również ich sąsiedzi wyczuwają zagrożenie związane z pojawieniem się Trenta."

 

Dawno tak przypadkowo nie trafiłem na tak dobry film. Teoretycznie jest to dramat jakich wiele, opowiadający o hipokryzji klasy średniej na przedmieściach oraz o alienacji jednostek, które w jakiś sposób odstają od ogółu. Praktycznie jednak jest w nim jakaś magia, która w połączeniu ze świetną grą aktorską (Rockwell jak zwykle klasa sama w sobie), doskonałymi zdjęciami, taką też muzyką oraz doskonale budowanym napięciem (przez cały seans widz ma wrażenie, że zaraz wydarzy się coś, co w pył rozbije pozorną sielankę, którą widzimy na ekranie), daje dramat który niesamowicie mnie urzekł.

Świetna historia o samotnej, zaniedbywanej przez nowobogackich rodziców dziewczynce, która odkrywa bratnią duszę w miejscowym outsiderze, chłopaku na którego wszyscy patrzą wilkiem, ponieważ śmiał nie wpasować się w ich model "doskonałego miasteczka". Zawsze bardzo na mnie działały filmy opowiadające o jednostkach, które są nieakceptowane za to, że mają odwagę żyć tak jak chcą sami a nie tak jak żyje większość, czy tak jak chce to widzieć ogół. Tutaj mamy właśnie też taką opowieść, gdzie bohater-outsider z samego założenia jest podejrzewany o wszelkie złe rzeczy które wydarzają się w miasteczku, a dziewczynka, która widzi w nim bartnią duszę i przyjaciela, staje się katalizatorem, który przez swą dziecięcą naiwność - sprowadzi na chłopaka prawdziwe kłopoty...

Najlepsze w tym filmie jest to, że po dziesięciu minutach seansu zaczynamy podejrzewać jak on się dalej potoczy a mimo to, reżyser tak świetnie prowadzi akcję, że widz cały czas trzymany jest w napięciu i niemal na bezdechu ogląda nakręcanie spirali nienawiści mieszkańców do bogu ducha winnego chłopaka, która w finale musi w końcu eksplodować i eksploduje, a zakłamane miasteczko później już nigdy nie będzie takie samo...

Jako podsumowanie powiem tylko tyle, że ten dramat najbardziej docenią osoby lubiące kameralne, nastrojowe, mocno potrafiące zagrać na uczuciach widza produkcje. Mi się film (poprzez swój sposób oddziaływania na oglądającego a nie poprzez treść) najbardziej skojarzył z doskonałymi "Stand By Me" (8/10), "Hearts of Atlantis" (8/10) czy nawet "American Beauty" (10/10). Niech to będzie dla niego najlepszą rekomendacją. Moja ocena 8/10 i jak najbardziej polecam!

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-226988
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 162
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • -Raven-

    103

  • Bonkol

    14

  • RVD

    12

  • Ja Myung Agissi

    7

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Dzieci Niebios ("Bacheha-Ye aseman" 1997r)

 

"Mały Ali (Amir Farrokh Hashemian) gubi buty swej młodszej siostry Zahry (Bahare Seddiqi), które dopiero co odebrał z naprawy. Rodzeństwo pochodzi z biednej rodziny zamieszkałej w południowej części Teheranu. Dziewczynka i chłopczyk, wiedząc, że ich rodziców nie będzie stać na zakup nowej pary butów, postanawiają zaginięcie tamtej trzymać przed nimi w tajemnicy. Układają chytry plan, który zakłada, że oboje będą chodzić do szkoły w butach Alego - Zahra na pierwszą zmianę, Ali na drugą. Zmiany niemal zazębiają się w czasie. Dlatego każdego dnia po lekcjach Zahra pędzi ile tchu w umówione miejsce, gdzie, przestępując z nogi na nogę, czeka na nią jej brat. Ali wkłada buty i gna do szkoły, żeby nie spóźnić się na zajęcia, w efekcie czego niemal wylatuje ze szkoły (spóźnienia). Pewnego dnia Ali dowiaduje się o biegu organizowanym dla uczniów jego szkoły. Nagrodą za trzecie miejsce są buty...

Wszystkich głównych bohaterów zagrali amatorzy, wybrani spośród tysięcy uczniów z najuboższych dzielnic Teheranu. Twórcom filmu trudno było zdobyć fundusze na jego realizację. Nikt w Iranie nie chciał sfinansować opowieści o nędzy jego mieszkańców."

 

Nadarza się nieczęsta okazja aby obejrzeć świetny dramat wyprodukowany na bliskim wschodzie. Jest to prosta, ciepła historia o miłości, dumie oraz zachowaniu godności i walce z przeciwnościami losu, nawet w obliczu życia w ubóstwie. Niesamowicie przejmujący portret dzieciństwa w Iranie, jakże odmiennego od codziennego życia naszych gimnazjalistów, dla których dramatem jest to, że rodzice nie chcą im kupić nowej komórki, konsoli czy Ipoda. Tam pełnią szczęścia jest posiadanie własnej pary butów, rzeczy tak oczywistej i nie będącej synonimem zbytniego luksusu dla przeciętnego Europejczyka.

To co urzeka, to fakt jak dumni potrafią być Irańczycy (scena kiedy ojciec odmawia posłodzenia sobie herbaty kostką cukru, który dostał do podzielenia na porcje z meczetu, bo przecież nie należy on do niego, ale do Świątyni - mocno zapada w pamięć) i jak niesamowicie mocne są tam więzi rodzinne, bez względu na status społeczny czy majątkowy (główny bohater nie dlatego ukrywa prawdę o butach siostry, bo boi się lania, ale dlatego, że ojciec musiałby się jeszcze bardziej zadłużyć, żeby kupić kolejną parę). Mały Ali startując w biegu nie marzy o wygranej, szczerze mówiąc nawet nie interesuje go ona. On chce tylko zająć trzecie miejsce, za które nagrodą jest para butów...

Film od strony aktorskiej jest bez zarzutu, może z resztą dlatego, że reżyser zatrudnił samych "naturszczyków", wywodzących się z najuboższych dzielnic Iranu, którzy niespecjalnie musieli grać w tym filmie, wystarczyło aby byli sobą i pokazali swoją codzienną rzeczywistość.

Polecam wszystkim "Dzieci Niebios", film oprócz tego że urzeka swoim klimatem oraz wzrusza przedstawianą historią (niby prostą, ale niesamowicie przejmującą), potrafi też skłonić do zastanowienia się nad tym, czy aby na pewno zawsze potrafimy docenić to co posiadamy (także te najprostsze wydawać by się mogło rzeczy), czy może jednak przyjmujemy to jak coś co nam się należy niejako z urzędu. Jak pokazuje film - nie wszystkim dany jest jednak ten "luksus"... Moja ocena: 8-/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-227678
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Shrink - film opowiada o losach Henry'ego Cartera(jak zwykle bardzo dobry Kevin Spacey), który pracuje w Hollywood jako psychoterapeuta. Film ma kilka wątków, które się ze sobą łączą właśnie dzięki postaci Cartera. Jest młoda dziewczynka, która cierpi po samobójczej śmierci matki, jest producent filmowy z wieloma fobiami itp. Sam Henry Carter to też postać bardzo skomplikowana, bo z jednej strony pomaga innym, a z drugiej sam potrzebuje pomocy, bo ucieka do palenia trawki po stracie żony i jest z nim stopniowo coraz gorzej. Najmocniejszą stroną filmu jest fajnie dobrana obsada, ale przede wszystkim świetne dialogi, które niesamowicie wkomponowały się w ten film. Liczyłem na jakiś mocniejszy koniec, bo jednak całość która mocno się ze sobą łączyła w ostatecznym rozrachunku połączyła się aż za bardzo i wyszło trochę zbyt słodko jak na film przeładowany ludzkimi problemami i wieloma negatywnymi emocjami. 7/10
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-227830
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Fish Tank (2009)

 

"Nastoletnia Mia (Katie Jarvis) mieszka z matką i siostrą w jednej z obskurnych dzielnic Essex. Dziewczyna nie chodzi do szkoły, nie spotyka się z rówieśnikami, jest agresywnie nastawiona do ludzi i otoczenia a własną matkę nazywa "suką". Jej jedynym zainteresowaniem jest taniec (hip-hop) - próba ucieczki przed szarym życiem i nieprzyjaznym światem. Trenując wierzy, że kiedyś spełni swoje marzenia i zmieni dotychczasowe życie na lepsze. Pewnego dnia matka poznaje sympatycznego, atrakcyjnego i trochę tajemniczego Connora…"

 

Strasznie długo czaiłem się, czy podejść do tego filmu, bo z opisu nie przekonywał mnie on zupełnie. "Historia zbuntowanej nastolatki, która swoją pasję odnajduje w tańcu"... brzmiało to dla mnie jak słaba sztampa, która zupełnie mnie nie pociągała, zwłaszcza w kontekście tego, że film trwa pełne 2 godziny. To co mnie przekonało to 8/10 wystawiona na FilmWebie przez Bonkola, co było dość mocną rekomendacją, która spowodowała że z pewną dozą niepewności postanowiłem jednak zasiąść do tego filmu...

Moje obawy okazały się bezpodstawne, bo "Fish Tank" to mocna, życiowa, nie pozbawiona goryczy opowieść o dojrzewaniu wśród angielskich blokowisk. Film pokazuje życie oddarte ze złudzeń, ponurą rzeczywistość dziewczyny dorastającej bez ojca, z matką której życiowym celem są wieczne imprezki i coraz to nowi faceci. Nastolatka podchodzi do świata z jawną wrogością, nie lubi nikogo, na niczym jej nie zależy i daje tego jawny pokaz, często reagując agresją. Jedyną jej ucieczką od życiowej pustki jest taniec, w którym się zatraca i który pozwala jej zapomnieć o tym, jak gównianą ma egzystencję.

Pewnego dnia, w szarym życiu jej rodziny pojawia się nowy facet matki. Gość jest przystojny, niegłupi i przede wszystkim nieobojętny na problemy dzieci swojej nowej kochanki. W końcu ktoś okazuje zainteresowanie bohaterce, wspiera ją w jej planach (chce ona wystartować w castingu na tancerkę), znajduje czas by porozmawiać. Mia pokonuje nieufność i zaczyna coraz bardziej przekonywać się do Connora. Czy w końcu w jej szarym życiu zaświeciło słońce? Czy jest to początek drogi ku normalności? Czy może przewrotne życie po raz kolejny roztrzaska nadzieje dziewczyny o twardy mur brutalnej rzeczywistości? O tym jednak musicie przekonać sami...

Teoretycznie film nie ma jakiejś zbyt odkrywczej fabuły, bo podobne historie oglądaliśmy już nie raz, ale tutaj świetną robotę robi główna bohaterka. Strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie Katie Jarvis, która nie jest zawodową aktorką a przyrównać by ją można do bohaterki (i odtwórczyni) naszego rodzimego "Cześć, Tereska", czyli osoby która tak na prawdę nie musiała "grać" roli, tylko pokazać w filmie swoje własne życie i... być po prostu sobą.

Niesamowicie wiarygodnie to wszystko dzięki temu wyszło. Po prostu czuć że ta historia to nie tylko wymysł reżysera, mający za zadanie poruszyć widzem, ale coś rzeczywistego, coś co naprawdę się dzieje gdzieś tam, w Wielkiej Brytanii, wśród ponurych blokowisk.

Solidne, życiowe kino, które pod płaszczykiem "ogranej historii" potrafi jednak wywołać emocje i dzięki sprawnej reżyserii, dobrym zdjęciom oraz wiarygodnej grze aktorskiej (nie tylko głównej bohaterki) - wkręcić widza w opowiadaną historię. Moja ocena: 7/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-227893
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Człowiek z Ziemi ("Man from Earth". 2007)

 

"Głównym bohaterem filmu jest profesor John Oldman, mężczyzna z pozoru zwykły, który pewnego dnia rezygnuje z pracy na uniwersytecie i postanawia całkowicie zerwać z dotychczasowym życiem. Jego znajomi i przyjaciele, zdziwieni i zaniepokojeni tak nagłą decyzją przyjeżdżają się z nim pożegnać. Spytają go także o powody tak zdecydowanego kroku, a odpowiedź, którą usłyszą, okaże się cokolwiek dziwna. John przedstawi się bowiem jako człowiek mający za sobą już ponad czternaście tysięcy lat egzystencji, i roztoczy przed nimi wizję tak nieprawdopodobną, że trudno im będzie wziąć na poważnie którąkolwiek jej część..."

 

Wyobraźcie sobie sytuację, że ktoś kogo znacie od 10 lat i kogo macie za swojego przyjaciela, pewnego dnia oznajmia wam, że musi wyjechać na zawsze, a przyciśnięty o powody takiej decyzji - wyjawia wam skrzętnie skrywaną tajemnicę, że tak naprawdę żyje na tym świecie od 14 000 lat i pamięta jeszcze czasy człowieka jaskiniowego... Jak byłaby wasza reakcja? Śmiech? Szyderstwa? Niedowierzanie? Podejrzewanie o głupi żart? A może jednak też ciekawość?

Podobny scenariusz przedstawia nam "Man from Earth", kameralna historia dziejąca się w środowisku uniwersyteckich inteligentów (a więc ludzi światłych), która pod względem formy bardzo przypominała mi "Sunset Limited", ponieważ jest to także niskobudżetowy film należący do gatunku tych "interesująco przegadanych". Jakaś liniowa akcja tutaj nie istnieje. Na samym początku główny bohater przyznaje się swoim uniwersyteckim przyjaciołom, których ma zamiar opuścić (wyjeżdża na zawsze), odnośnie własnej przeszłości, a później wszystko toczy się na zasadzie rozmów, pytań, odpowiedzi i opowieści snutych przez naszego "jaskiniowca". Oczywiście przyjaciele nie wierzą w historie bohatera i powątpiewając, usiłują podważać retrospekcje "jaskiniowca", które im dłużej snute, tym bardziej - wbrew rozsądkowi - wydają się układać w dość logiczną całość... Czy więc "jaskiniowiec" mówi prawdę i jest fenomenem - osobnikiem, którego ciało przestało się starzeć w wieku 35 lat, 14 000 lat temu? Czy może jest to jednak osoba cierpiąca na zaburzenia psychiczne, która pogubiła się w kwestii własnej tożsamości? A może to po prostu pożegnalny żart głównego bohatera i ostatnia próba "wkręcenia" przyjaciół?

To co jest najciekawsze w filmie, to poruszona kwestia wiary, Boga, Jezusa, Biblii i Apostołów. Oczywiście nie mogło zabraknąć pytań na te tematy (skoro bohater usiłuje wmówić przyjaciołom, że żył także w tamtych czasach), a "jaskiniowiec" w dość interesujący sposób (ciekawa wizja reżysera) wyjaśnia jak wyglądały te sprawy 2000 lat temu... Poza tym - mamy też dość interesujące spojrzenie przedstawione przez "jaskiniowca" na pewne sprawy związane z historią planety, cywilizacji czy kondycją ludzkiego gatunku, ponieważ bohater - wg tego co mówi - wie o tym z "pierwszej ręki" (bo żył w tamtych czasach).

Film poza dobrym pomysłem, ciekawą tematyką i nieszablonową formą ma też niestety wady. Pierwszą z nich jest fatalna, patetyczna muzyka puszczana w momentach najważniejszych motywów opowieści "jaskiniowca". Słaby, infantylny zabieg, mający chyba dać znać tym "mniej inteligentnym" widzom, że właśnie teraz będzie "ważne". Nie lubię takiego ewidentnego "braku zaufania" ze strony reżysera co do bystrości widza.

Drugim z minusów jest wg mnie niezbyt przekonująca gra aktorska głównego bohatera (już drugoplanowi wypadli jak dla mnie ciekawiej), który jakoś nie potrafił mnie ująć swoją rolą. Nie to żeby była ona jakaś fatalna (bo jest w miarę poprawna), ale facet po prostu ją odegrał i nic więcej (słaba gra twarzą. David Lee Smith jedzie przez cały film niemal na jednej "minie"), nie wytwarzając przy tym zbytniej aury tajemniczości, która niczym mgła powinna spowijać tak wyjątkową postać (od razu przypomina mi się osoba Prot'a z genialnego "K-Pax'a", która to wciągnęłaby aktorsko naszego "jaskiniowca" jedną dziurką od nosa i wydmuchnęła drugą. Jednak Kevin Spacey to aktorsko klasa osiągalna tylko dla niewielu).

Trzecim - last not least - z minusów jest niestety rzecz dla mnie najistotniejsza w tego typu produkcjach, czyli zakończenie. Reżyser po raz kolejny poddał w wątpliwość bystrość widza i zaserwował nam chamskie, zamknięte zakończenie, brutalnie stawiające kropkę nad "i" i nie pozostawiające żadnego pola dla własnej interpretacji. To niestety duży błąd, bo gdyby film skończył się 5 minut wcześniej, widz pozostałby z kilkoma pytaniami, na które sam musiałby sobie odpowiedzieć i film zdecydowanie na dłużej zapadłby mu w pamięć, a tak dostajemy rozwiązanie podane na tacy i nie ma tego niesamowitego elementu niepewności odnośnie faktu, czy nasza interpretacja jest aby na pewno właściwa.

Szkoda powyższych niedociągnięć, bo film pod kątem pomysłu i formy (uwielbiam niskobudżetowe, ciekawie przegadane produkcje) miał potencjał na wyższą ocenę, a przez to niestety nie mogłem mu wystawić więcej niż 7/10, choć mimo to jest on z pewnością pozycją wartą obejrzenia i powinien usatysfakcjonować niejednego fana dramatów z domieszką fantastyki, okraszonych lekką nutką filozofii i psychologii.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-228182
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Ścieżki Chwały ("Paths of Glory". 1957r)

 

"Rok 1916. Linia frontu w zachodniej Europie, gdzieś pomiędzy Francją a Niemcami. Akcja rozpoczyna się od spotkania dwóch generałów armii francuskiej. Gen. George Broulard, kusząc gen. Paula Mireau perspektywą rychłego awansu, nakłania go do niemal samobójczego zaatakowania niemieckich pozycji na wzgórzu Ant Hill. Ten, jak na odważnego dowódcę przystało, gotów jest walczyć do ostatniej kropli krwi... swoich ludzi. Wysyła oddział na pewną śmierć, dowodzenie akcją powierzając pułkownikowi Dax (rewelacyjny Kirk Douglas). Pułkownik dzielnie kieruje atakiem, ale gdy wie już, że sprawa jest przegrana, odwołuje ludzi, nie bacząc na rozkazy "z góry". "Góra" zadowolona być nie może, czemu daje upust, stawiając trzech żołnierzy przed sądem wojennym za tchórzostwo. Ich ukaranie, a jakże, karą śmierci, ma być przestrogą dla innych. Obrony oskarżonych podejmuje się pułkownik Dax..."

 

Trafiłem na ten film nadrabiając braki z filmografii Stanley'a Kubricka i muszę przyznać, że "Paths of Glory" całkowicie mnie rozwalił. Nie jest żadną nowością, że Kubrick często przemycał w swoich obrazach treści anty-wojenne ("Dr Stangelove", "Full Metal Jacket"), ale "Ścieżki Chwały" to prawdziwy "krzyk protestu" reżysera przeciwko absurdowi wojny i manifest celujący w hipokryzję ludzi, którzy czerpią z niej korzyści, traktując podległych sobie żołnierzy jak pionki na szachownicy, które bez mrugnięcia okiem można zawsze poświęcić (i zastąpić nowymi).

Już od samego początku widz zostaje zasypany kuriozalnymi, epatującymi głupotą i bezdusznością sytuacjami gdzie generalicja postanawia się "wykazać" i zdobyć mało znaczące wzgórze, bez względu na koszta i ilość przelanej krwi... oczywiście nie własnej, lecz podległych żołnierzy. Wątpliwości jednego z Generałów (jest świadomy ogromu strat w ludziach jakie przyniesie ten atak) zostają szybko rozwiane przez obietnicę awansu. Przekonany Generał bez mrugnięcia okiem przekazuje mającemu poprowadzić atak Pułkownikowi, że przewiduje straty rzędu 60%, ale jakże wspaniałym, patriotycznym czynem będzie zdobycie owego wzgórza! Tego typu motywy to dopiero "gra wstępna", bo im dalej - tym bezmyślność, hipokryzja i nieludzkość "wojowników zza biurka" większa. I tak o to Generał widząc cofających się do okopów (pod ostrzałem Niemców) żołnierzy, wydaje rozkaz artylerii aby ostrzelała własne pozycje, aby zmusić żołnierzy do samobójczej szarży, a zirytowany nieudanym atakiem, nakazuje Pułkownikowi wybrać 3 żołnierzy, którzy za tchórzostwo staną przed sądem wojennym i najprawdopodobniej będą rozstrzelani, aby dać przykład innym. Sam proces żołnierzy to oczywiście jedna wielka farsa...

Nie chcę zdradzać więcej szczegółów, ale tego typu sytuacje ogląda się wprost z szokiem i niedowierzaniem. Są one tak idiotyczne, tak całkowicie pozbawione cech wszelkiego człowieczeństwa (skurwysyństwo pierwszej wody, mówiąc kolokwialnie), tak chore, że aż ciarki przechodzą po plecach a pięści zaciskają się same. Kubrick doskonale portretuje wojskową "wierchuszkę" jako dużych chłopców bawiących się w wojenkę, którzy pod płaszczykiem "patriotyzmu" i patetycznych haseł wysyłają ludzi na rzeź dla jakichś durnych idei, lub aby popisać się przed prasą, że nadal wygrywają w tej wojnie. To odhumanizowani osobnicy niegodni miana człowieka, którzy dla uzyskania awansów, czy w imię jakichś wydumanych celów lub pokręconych wartości są w stanie poświęcić każdą ilość własnych żołnierzy. Co im tam! W końcu to nie oni giną, a walczący poświęcają się przecież ku chwale ojczyzny...

Powiem szczerze, że "Ścieżki Chwały", to obok "Łowcy Jeleni" chyba najlepszy film anty-wojenny jaki dane mi było obejrzeć. Jego moc przekazu i ogrom sytuacji mających ukazać bezsens wojny oraz głupotę osób za nią odpowiedzialnych - kopie prosto w twarz! Film pomimo, że niezbyt długi (trwa niespełna 1,5 godziny, gdzie przy tego typu produkcjach 2-3 godziny są niemal standardem), to zawiera wszystko co potrzebne, aby wstrząsnąć widzem i postawić mu kilka nurtujących kwestii, o których długo nie zapomni po seansie.

Tak jak "Dr Strangelove" był manifestem przeciwko wojnie za pomocą kpiny, szyderstwa i przekoloryzowania niektórych sytuacji, tak "Paths of Glory" jest zdecydowanie "4 real". Tutaj nie ma miejsca na żarty, bo to co widzimy na ekranie jest po prostu wyjątkowo smutne i przerażające (ogrom głupoty powala). W mowie końcowej, Pułkownik grany przez Douglasa, stwierdza, że są chwile, kiedy wstydzi się, że należy do rasy ludzkiej... Trudno się z nim nie zgodzić, oglądając ten niesamowity film Kubricka.

Podsumowując dodam tylko, że gra aktorska jest tu bez zarzutu, dialogi świetne a praca kamery - doskonała (Stanley K. zawsze w tej kwestii brylował). Nie przepadam za filmami wojennymi (choć dobrym kinem wojennym także nie pogardzę), ale ten mnie po prostu rzucił na kolana swoją realizacją (nie ma ani jednej zbędnej sceny a niesamowita, kontrastująca z całością filmu końcówka, pozostawia widza na długo w ciszy, z mnóstwem myśli w głowie), ponadczasowością (film jest z 1957 roku a nie stracił nic ze swojej aktualności) oraz przesłaniem. Polecam wszystkim z czystym sumieniem! Moja ocena: 9/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-228586
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Holy Mountain ("Święta Góra". 1973r.)

 

"Film opowiada historię złodzieja z Meksyku, który wraz ze swoim towarzyszem karłem podróżując, spotykając różnych ludzi i będąc w wielu miejscach tworzy wraz z widzem swój pogląd dotyczący zepsutego świata, w jakim przebywa główny bohater. Z racji swojego wyglądu przypominającego Chrystusa zostaje nawet niebawem okrzyknięty mesjaszem. Niedługo potem dostaje szansę spotkania się z tajemniczym alchemikiem, w którego rolę wcielił się sam reżyser filmu. Złodziej wraz z nowo spotkanym mędrcem i siedmioma najpotężniejszymi ludźmi na świecie wyrusza w wyprawę, dzięki której mają oni wejść w posiadanie nieśmiertelności."

 

Zacznę recenzję od tego, że "Święta Góra" nie przypadnie każdemu do gustu. Ba, stawiam że poglądy na temat tego filmu będą na tyle skrajne, że wiele osób uzna go za arcydzieło ale też będzie gros ludzi, którzy stwierdzą, że "Holy Mountain" to przeintelektualizowany bełkot i ogólnie gniot. Jedno jest pewne - ten film nie zostawi nikogo obojętnym. Można go pokochać, można potępić, ale trudno przejść obok tego dzieła obojętnie. W której grupie znajdzie się oglądający, zależy tylko i wyłącznie od jego wrażliwości, otwartości umysłu i zdolności interpretacyjnych widza, ponieważ "Święta Góra" stanowi pod tym względem nie lada wyzwanie...

Alejandro Jodorowsky już za życia wyrobił sobie status reżysera kultowego. Przyznam, że nie miałem z nim łatwego startu, ponieważ jego "Fando i Lis" (5/10) jakoś zupełnie mnie nie ujął (pod kątem treści, bo wizualnie był oczywiście majstersztykiem jak większość filmów tego reżysera). Dopiero "Santa Sangre" mocno podziałała na moje zmysły (7/10) i zachwyciła mnie tak pod kątem przesłania jak i realizacji. Prawdziwą maestrię Jodorowsky'ego doceniłem jednak dopiero właśnie w "Świętej Górze" (seans "Kreta" ciągle jeszcze przede mną), która jest niesamowitym wyzwaniem intelektualnym dla każdego oglądającego. Przyznam szczerze, że chyba jeszcze nigdy nie oglądałem filmu, który zawierałby tak wiele alchemicznych iluzji, symboli Tarota, przemyśleń egzystencjalnych, krwi, przemocy, nagości, świętokradczych scen i perwersyjnego piękna.

"Święta Góra" to doskonałe, surrealistyczno-alegoryczne kino, gdzie każda scena zawiera ukrytą symbolikę, która z niesamowitą siłą oddziałuje na widza. Sceny sączące się z ekranu po prostu powalają, zarówno swą plastycznością (reżyser to prawdziwy artysta) jak i wydźwiękiem. Jodorowski kontynuuje swoją krytykę społeczeństwa oraz poszukiwania duchowego oświecenia, tutaj w formie mistycznej wędrówki. Znacznie ostrzej niż w poprzednich filmach reżyser atakuje religię chrześcijańską (świetna scena w kościele, kiedy okazuje się, że klecha śpi w łóżku z posągiem Jezusa... Albo gdy wyrzucony z kościoła posąg Chrystusa dokonuje wniebowstąpienia na balonikach unoszących go ku niebu... Że nie wspomnę o 12 prostytutkach podążających - niczym apostołowie za Chrystusem - za głównym bohaterem, który z wyglądu przypomina właśnie Jezusa...), kulturę konsumpcyjną (rewelacyjne motywy z fabryką zabawek wojennych dla dzieci mających kształtować ich umysły tak, aby za kilkanaście lat nienawidziły potencjalnych wrogów - np. Peruwiańczyków - swego narodu... Albo Fabryka broni dla różnych wyznań religijnych i pseudoreligijnych, typu Żydów, Buddystów czy Chrześcijan... Na długo zostaje też w pamięci scena, gdzie właściciel ogromnego przedsiębiorstwa podejmuje decyzję w oparciu o wilgotność waginy swojej zmarłej i zmumifikowanej żony... Albo pomysł wielkiego architekta na odejście od projektów domów na rzecz miejsc do spania, które okazują się ustawionymi w kondygnacje pudłami w kształcie trumien!) i systemy polityczne świata, zwłaszcza obu Ameryk (niesamowity motyw pokazujący podbój Meksyku przez hiszpańskich konkwistadorów na przykładzie... wystylizowanych żab, gdy w tle leci typowa niemiecka muzyka marszowa "ein, zwei , drei, vier"... Miażdży też motyw, gdy nieprzygotowany Doradca Prezydenta, na szybko improwizuje rozwiązanie ekonomiczne, polegające na eksterminacji kilku milionów mieszkańców, co Prezydent z miejsca przyjmuje na klatę i każe wprowadzić w życie...). Takich perełek jest tutaj całe multum i na ich temat można by było napisać niejedną pracę magisterską.

Od strony wizualnej "Święta Góra" także powala. Niesamowite są sceny, gdzie np. podczas pacyfikacji w wykonaniu policjantów, zamiast wystrzałów z karabinów i walających się flaków, mamy polewanie krwią z węża (finalny wygląd masakry - powala), zamiast wyprutych wnętrzności mamy kupkę kiełbasek albo masę warzyw i owoców wypadających z ust i ran. Albo gdy z umierającego człowieka z ran wyfruwają ku niebu ptaki... Rewelacja jak dla mnie!

Wisienką na torcie jest świetne, przewrotne (jak i cały film) zakończenie, gdy wędrowcy docierają w końcu na szczyt Świętej Góry, ale co w tym przypadku zaplanował dla widza reżyser - będziecie musieli przekonać się sami, bo nie chciałbym komuś psuć zabawy spoilerami.

Tak jak wspomniałem wcześniej, o tym filmie można by było napisać nie jedną pracę magisterską, bo jest on niesamowicie głęboki i umożliwia wielorakie interpretacje, uzależnione od wrażliwości widza. Jest to zarazem świetna zabawa (ironiczne, uszczypliwe poczucie humoru reżysera), ale i też wyzwanie intelektualne, aby dostrzec co pod warstwą symboliki chciał nam przekazać Jodorowsky. Każdy wielbiciel artystycznego kina, bogato nacechowanego surrealizmem i symboliką, powinien być tutaj w siódmym niebie. Osobom, które nie gustują w tego typu klimatach, z miejsca odradzam seans, bo stracą tylko 2 godziny życia i będą psioczyć na obraz, który miejscami jak dla mnie ociera się o geniusz. Moja ocena: 9-/10 i jestem pod ogromnym wrażeniem. Film do wielokrotnego zgłębiania, bo za każdym kolejnym seansem można odkrywać nowe "smaczki".

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-230148
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Myśliwy - produkcją tego filmu zajęły się takie kraje jak Niemcy i Iran i była to dla mnie ciekawostka mimo słabej średniej not na Filmwebie(którą nie polecam się nigdy sugerować i zawsze sprawdzać samemu). Niestety w tym przypadku średnia ponad 5 to była średnia...za wysoka! Film opowiada o losach Aliego, który niedawno wyszedł z więzienia i próbuje poprawić swoje życie. Kiedy dowiaduje się, że jego żona, a po czasie córka zginęły w demonstracjach postanawia się zemścić na...policjantach, na których poluje. Film może i miał potencjał, ale bardzo słabe aktorstwo, wiele przestojów i brak jakichkolwiek emocji przekazywanych przez aktorów spowodował, że po prostu się nudziłem. Czasami miałem wrażenie, że niektóre sceny mogą wyjść naprawdę solidnie, ale były notorycznie psute. Jeżeli ktoś ma zamiar obejrzeć film "Shekarchi", to odradzam. 3/10

 

The Joneses - film zaczyna się w podejrzany sposób, rodzina wprowadza się do nowego domu, ich rozmowy ocierają się o ideał i dopiero noc pokazuje, że coś jest nie tak. Mąż i żona nie śpią razem, a córka próbuje przespać się z ojcem. Jednak jak się później okazało nie było to takie szokujące, bo była to tylko rodzina na niby. Każdy z czwórki miał podpisany kontrakt z firmą i każdy miał sprzedawać coraz to nowsze rzeczy od kijów golfowych, perfum po telewizory czy samochody i każdy promował to w swoim kręgu znajomym, a główna szefowa przyjeżdżała co jakiś czas sprawdzać postępy. Może nie brzmi to jakoś rewelacyjnie, ale fajna obsada(David Duchovny i Demi Moore) i świetnie dobrane postacie sprawiają, że film ogląda się naprawdę przyjemnie. Wiele scen ciekawych i tylko końcówka mnie zawiodła. Gdyby nie było ostatniej sceny film otrzymałby u mnie mocne 7, ale jednak ta scena zupełnie mi tam nie pasowała i będzie oczko niżej. Mimo wszystko pozytywne zaskoczenie, bo nie jest to popularna produkcja. 6/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-230929
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Nanking (2007)

 

"Fabularyzowany dokument opowiadający o jednym z najtragiczniejszych wydarzeń historii. W 1937 roku japońskie oddziały wojskowe najechały na miasto Najing, wówczas stolicę Republiki Chin. Dokonały pamiętanej do dziś masakry, gwałcąc i mordując dziesiątki tysięcy ludności cywilnej. W śród przerażenia, mała grupa skazanych na wygnanie zrzeszyła się by dokonać czynu nadzwyczajnego bohaterstwa, ratując 250 tys. ludzkich żyć."

 

Krótka nota historyczna:

 

Masakra nankińska, znana także jako gwałt nankiński; masakra ludności chińskiej w mieście Nankin (ówczesna stolica Republiki Chin, rządzonej przez partię Kuomintang). Masakry dopuściła się Japońska Cesarska Armia, pod dowództwem generała Iwane Matsui. Była to jedna z największych zbrodni ludobójstwa dokonanych przez wojska japońskie. Przypuszcza się, że śmierć poniosło wówczas od 150 000 do 300 000 ludzi.

Przez prawie sześć tygodni w mieście grupy zdemoralizowanych i pijanych żołnierzy siały powszechny terror. Dowódcy japońscy nie mieli najmniejszego zamiaru zamiaru położyć temu kresu.

Japończycy potraktowali mieszkańców miasta z niezwykłym okrucieństwem. W niektórych przypadkach (dotyczy to głównie wziętych do niewoli żołnierzy chińskiej armii rządowej) egzekucje były w przeprowadzone na wyraźny rozkaz. Według niektórych danych zmasakrowano ok. 100 000 chińskich jeńców wojennych. Większość z nich została rozstrzelana nad brzegami rzeki Jangcy, za pomocą karabinów maszynowych. Wrzucone do rzeki zwłoki płynęły z prądem aż do Szanghaju. Jednak to ludność cywilna poniosła najwięcej ofiar. Japończycy urządzali nawet zawody polegające na ścinaniu głów samurajskim mieczem. Inną formą egzekucji było zakłuwanie bagnetem. Żołnierze ćwiczyli w ten sposób pchnięcie bagnetem, zarówno na żywych ludziach jak i na zwłokach. Inne ofiary zginęły wskutek podpalenia żywcem lub zakopywania żywcem.

Japończycy dopuścili się 20 000 gwałtów. Większość kobiet uczestniczyła w brutalnych, zbiorowych gwałtach. Nie oszczędzali nawet małych dziewczynek. Wielokrotnie do zgwałceń dochodziło w trakcie dnia, często na oczach członków rodziny. Po każdym stosunku ofiara była okaleczana lub mordowana...

 

Co do samego filmu, to jego forma nie każdemu przypadnie do gustu. Reżyser postawił na ryzykowny zabieg, gdzie zawodowi aktorzy odgrywający najważniejsze postacie całej historii (jest to przedstawione już na samym starcie) są wymieszani z osobami, które na własne oczy widziały rzeź do jakiej doszło w Nankin (przeprowadzane są z nimi wywiady) a całość filmu opiera się głównie na monologach i wspomnieniach głównych bohaterów tamtych wydarzeń (które to są oparte na autentycznych listach i pamiętnikach z tamtych czasów), które momentami dopełniane są za pomocą zdjęć i filmów archiwalnych. Ogólny zamysł reżysera był jednak taki, aby większość drastycznych rzeczy pozostawić w sferze wyobraźni widza (który ma to zobaczyć oczami osób snujących opowieści o tamtych strasznych dniach) i jak dla mnie wyszło to świetnie (ja mam jednak dość bujną wyobraźnię. Jeżeli ktoś takowej nie posiada - film nie przemówi do niego z pełną mocą). Ba, powiedziałbym że o wiele mocniej niż gdyby reżyser postanowił fabularnie pokazać tamte dantejskie sceny, bo potęga wyobraźni jest jednak nieograniczona w przeciwieństwie do celuloidowej taśmy.

Wspomnienia snute przez osoby, którym udało się przeżyć są po prostu masakrą na psychice każdego normalnego człowieka, bo to do czego dopuszczali się Japończycy przeczy wszelkiej definicji człowieczeństwa. Mamy więc permanentne gwałty na kobietach i dzieciach (kiedy brakowało dziewczynek, żołnierze zadowalali się też małymi chłopcami), palenie Chińczyków żywcem, zakłady pomiędzy japońskimi oficerami o to kto szybciej zetnie 100 głów samurajskim mieczem, zmuszanie mężczyzn do odbywania stosunków seksualnych z trupami kobiet, rozpruwanie dziewczynek w pół bagnetem zaraz po zgwałceniu (na oczach rodziny), masakry na cywilach (najczęściej byli zakłuwani na śmierć bagnetami), a wszystko to na tle wywiadów z japońskimi kombatantami, którzy bez cienia skruchy, na zimno a czasem nawet z krzywym uśmieszkiem opisują piekło, jakie wówczas zgotowali Chińczykom...

Powiem szczerze, że film i tak opisuje tylko wierzchołek góry lodowej, bo z tego co czytałem odnośnie Nankin, to Japończycy dopuszczali się tam wszelkich możliwych aktów sadyzmu i dewiacji... Kanibalizm, tortury, pedofilia, nekrofilia, zmuszanie do seksu i zabijanie w trakcie orgazmu, nabijanie kobiet na pal, wyrywanie wnętrzności za życia itp. były tam podobno na porządku dziennym. To co jednak pokazuje film (a raczej to, co pozostawia naszej wyobraźni) jest w zupełności wystarczające, aby zobaczyć cesarską armię w trochę innym świetle i stwierdzić, że nie jeden hitlerowski zwyrodnialec mógłby się od nich jeszcze sporo nauczyć... Najsmutniejsza jest jednak konkluzja, że pomimo wszystkich wysiłków zagranicznych obserwatorów, którzy usiłowali uratować jak najwięcej Chińczyków i wysłać w świat wołanie o pomoc (przesyłali do swoich krajów - takich jak USA czy Niemcy - zdjęcia i filmy nakręcone z ukrycia, ale świat i tak "odwrócił wzrok", pozwalając przez swą bierną akceptację na eksterminację narodu Chińskiego. Jeszcze smutniejsze jest jednak to, że za kilkadziesiąt lat, podobna sytuacja będzie miała po raz kolejny miejsce (Ruanda) i świat po raz kolejny "odwróci głowę", co pokazuje tylko prawdę o gatunku ludzkim jako jednym z najbardziej okrutnych, nieczułych i podłych ze wszystkich gatunków zamieszkujących naszą planetę.

Wstrząsający obraz, pozostający na długo w pamięci, ale i też ostrzeżenie na przyszłość, które - jak pokazuje historia - po raz kolejny zostało zlekceważone przez "cywilizowany świat zachodu". Moja ocena 8-/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-231499
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  212
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  29.09.2008
  • Status:  Offline

Holy Mountain ("Święta Góra". 1973r.)

 

"Film opowiada historię złodzieja z Meksyku, który wraz ze swoim towarzyszem karłem podróżując, spotykając różnych ludzi i będąc w wielu miejscach tworzy wraz z widzem swój pogląd dotyczący zepsutego świata, w jakim przebywa główny bohater. Z racji swojego wyglądu przypominającego Chrystusa zostaje nawet niebawem okrzyknięty mesjaszem. Niedługo potem dostaje szansę spotkania się z tajemniczym alchemikiem, w którego rolę wcielił się sam reżyser filmu. Złodziej wraz z nowo spotkanym mędrcem i siedmioma najpotężniejszymi ludźmi na świecie wyrusza w wyprawę, dzięki której mają oni wejść w posiadanie nieśmiertelności."

 

Zacznę recenzję od tego, że "Święta Góra" nie przypadnie każdemu do gustu. Ba, stawiam że poglądy na temat tego filmu będą na tyle skrajne, że wiele osób uzna go za arcydzieło ale też będzie gros ludzi, którzy stwierdzą, że "Holy Mountain" to przeintelektualizowany bełkot i ogólnie gniot. Jedno jest pewne - ten film nie zostawi nikogo obojętnym. Można go pokochać, można potępić, ale trudno przejść obok tego dzieła obojętnie. W której grupie znajdzie się oglądający, zależy tylko i wyłącznie od jego wrażliwości, otwartości umysłu i zdolności interpretacyjnych widza, ponieważ "Święta Góra" stanowi pod tym względem nie lada wyzwanie...

Alejandro Jodorowsky już za życia wyrobił sobie status reżysera kultowego. Przyznam, że nie miałem z nim łatwego startu, ponieważ jego "Fando i Lis" (5/10) jakoś zupełnie mnie nie ujął (pod kątem treści, bo wizualnie był oczywiście majstersztykiem jak większość filmów tego reżysera). Dopiero "Santa Sangre" mocno podziałała na moje zmysły (7/10) i zachwyciła mnie tak pod kątem przesłania jak i realizacji. Prawdziwą maestrię Jodorowsky'ego doceniłem jednak dopiero właśnie w "Świętej Górze" (seans "Kreta" ciągle jeszcze przede mną), która jest niesamowitym wyzwaniem intelektualnym dla każdego oglądającego. Przyznam szczerze, że chyba jeszcze nigdy nie oglądałem filmu, który zawierałby tak wiele alchemicznych iluzji, symboli Tarota, przemyśleń egzystencjalnych, krwi, przemocy, nagości, świętokradczych scen i perwersyjnego piękna.

"Święta Góra" to doskonałe, surrealistyczno-alegoryczne kino, gdzie każda scena zawiera ukrytą symbolikę, która z niesamowitą siłą oddziałuje na widza. Sceny sączące się z ekranu po prostu powalają, zarówno swą plastycznością (reżyser to prawdziwy artysta) jak i wydźwiękiem. Jodorowski kontynuuje swoją krytykę społeczeństwa oraz poszukiwania duchowego oświecenia, tutaj w formie mistycznej wędrówki. Znacznie ostrzej niż w poprzednich filmach reżyser atakuje religię chrześcijańską (świetna scena w kościele, kiedy okazuje się, że klecha śpi w łóżku z posągiem Jezusa... Albo gdy wyrzucony z kościoła posąg Chrystusa dokonuje wniebowstąpienia na balonikach unoszących go ku niebu... Że nie wspomnę o 12 prostytutkach podążających - niczym apostołowie za Chrystusem - za głównym bohaterem, który z wyglądu przypomina właśnie Jezusa...), kulturę konsumpcyjną (rewelacyjne motywy z fabryką zabawek wojennych dla dzieci mających kształtować ich umysły tak, aby za kilkanaście lat nienawidziły potencjalnych wrogów - np. Peruwiańczyków - swego narodu... Albo Fabryka broni dla różnych wyznań religijnych i pseudoreligijnych, typu Żydów, Buddystów czy Chrześcijan... Na długo zostaje też w pamięci scena, gdzie właściciel ogromnego przedsiębiorstwa podejmuje decyzję w oparciu o wilgotność waginy swojej zmarłej i zmumifikowanej żony... Albo pomysł wielkiego architekta na odejście od projektów domów na rzecz miejsc do spania, które okazują się ustawionymi w kondygnacje pudłami w kształcie trumien!) i systemy polityczne świata, zwłaszcza obu Ameryk (niesamowity motyw pokazujący podbój Meksyku przez hiszpańskich konkwistadorów na przykładzie... wystylizowanych żab, gdy w tle leci typowa niemiecka muzyka marszowa "ein, zwei , drei, vier"... Miażdży też motyw, gdy nieprzygotowany Doradca Prezydenta, na szybko improwizuje rozwiązanie ekonomiczne, polegające na eksterminacji kilku milionów mieszkańców, co Prezydent z miejsca przyjmuje na klatę i każe wprowadzić w życie...). Takich perełek jest tutaj całe multum i na ich temat można by było napisać niejedną pracę magisterską.

Od strony wizualnej "Święta Góra" także powala. Niesamowite są sceny, gdzie np. podczas pacyfikacji w wykonaniu policjantów, zamiast wystrzałów z karabinów i walających się flaków, mamy polewanie krwią z węża (finalny wygląd masakry - powala), zamiast wyprutych wnętrzności mamy kupkę kiełbasek albo masę warzyw i owoców wypadających z ust i ran. Albo gdy z umierającego człowieka z ran wyfruwają ku niebu ptaki... Rewelacja jak dla mnie!

Wisienką na torcie jest świetne, przewrotne (jak i cały film) zakończenie, gdy wędrowcy docierają w końcu na szczyt Świętej Góry, ale co w tym przypadku zaplanował dla widza reżyser - będziecie musieli przekonać się sami, bo nie chciałbym komuś psuć zabawy spoilerami.

Tak jak wspomniałem wcześniej, o tym filmie można by było napisać nie jedną pracę magisterską, bo jest on niesamowicie głęboki i umożliwia wielorakie interpretacje, uzależnione od wrażliwości widza. Jest to zarazem świetna zabawa (ironiczne, uszczypliwe poczucie humoru reżysera), ale i też wyzwanie intelektualne, aby dostrzec co pod warstwą symboliki chciał nam przekazać Jodorowsky. Każdy wielbiciel artystycznego kina, bogato nacechowanego surrealizmem i symboliką, powinien być tutaj w siódmym niebie. Osobom, które nie gustują w tego typu klimatach, z miejsca odradzam seans, bo stracą tylko 2 godziny życia i będą psioczyć na obraz, który miejscami jak dla mnie ociera się o geniusz. Moja ocena: 9-/10 i jestem pod ogromnym wrażeniem. Film do wielokrotnego zgłębiania, bo za każdym kolejnym seansem można odkrywać nowe "smaczki".

 

 

Alejandro Jodorowsky jest specyficznym typem reżysera, mianowicie tworzy filmy surrealistyczne, które w większości są potępiane; często filmy takie łamią wszelkie tematy tabu. Najlepszym przykładem znanego filmu surrealistycznego niech będzie "Pies Andaluzyjski" Luisa Bunela, który ma swoich zagorzałych obrońców jak i wrogów.

 

 

Jodorowsky w każdym swoim filmie ukazuje poszukiwania głównych bohaterów. W "Fando i Lis" jego celem jest odnalezienie prawdziwej miłości, jest to jednoznaczne przesłanie. Podobnie "Święta Krew", i już w mniejszym stopniu "Kret". Jednak magnum opum tego reżysera to zdecydowanie "Święta Góra". Interpretacji tego filmu będzie tyle, ilu jest kinomanów. Obraz i historia jaką pokazuje nam w swoim filmie Jodorowsky jest zespołem skrajnie połączonych ze sobą elementów. We wspomnianej wyżej recenzji pojawia się np scena, w której żaby mające przedstawiać hiszpańskich konkwistadorów poruszają się w rytm "muzyki faszystowskiej", jeśli można to tak uznać. Aby w pełni odczuć swoją wizję, emanującą z tego filmowego świata, trzeba całkowicie skupić swoją uwagę na filmie, wyłączyć myślenie na cokolwiek innego.

 

 

Dla mnie "Święta Góra" jest poszukiwaniem własnego "ja" głównego bohatera. Odkrywa on, że religia chrześcijańska jest tak naprawdę spaczona stosunkiem kapłana do wyznawanego bóstwa (ksiądz śpi z figurą Jezusa). Pojawia się wątek 9 magnatów świata, ludźmi którzy mają wszystko w swoich rękach. Żyją wedle swoich wyimaginowanych moralnych zasad, często przesiąkniętych groteskowym patosem ( wielka miłość dwojga ludzi, odciętych od świata, którzy za dziecko wzięli sobie węża ). A tak naprawdę wszyscy oni są ludźmi ograniczonymi na otaczające piękno; próżność wzrastająca w nich, dyktuje nadzieję na życie wieczne, i przysłowiową drogę na "Świętą Górę". I w tym momencie reżyser czyni genialny krok, ale aby o tym się przekonać należy film obejrzeć, i doznać miażdżącej moim zdaniem końcówki, idealnie wpasowującej się w klimat tego filmu.

 

Nie polecam go nikomu, gdyż nie jest to kino dla każdego, jednak wydaję mi się, że należy się z tym obrazem zapoznać. Chciałem dorzucić tutaj swoje 3 grosze, może zachęci tokogoś do zapoznania się z Jodorowskym, bo naprawdę warto. Daję z czystym sumieniem 21 w mojej kolekcji ocenę 10/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-231995
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Blue Valentine (2010)

 

"Kawałek za miastem, w ukrytym między drzewami zniszczonym domu mieszka na pozór szczęśliwa rodzinka. Cindy pracuje w szpitalu, aspiracje dotyczące kariery zostawiła za sobą, aby poświęcić się dla męża Deana i ich kilkuletniej córki. Nie potrafi czerpać radości z życia, jest sfrustrowana i coraz sukcesywnej traci kontakt z mężem. I ciężko winić tylko ją za powolny rozpad ich związku, kiedy Dean codzienne obowiązki zaczyna od puszki piwa, a każdą próbę konwersacji obraca w atak jego osoby. I choć sprawia wrażenie zatroskanego i oddanego męża i ojca, on również jest sfrustrowany życiem, którego nie planował i ciężko znosi role, jakie na siebie przyjął. I właściwie o tym jest "Blue Valentine". O beznadziejnym życiu, które lepsze nie będzie, gdzie każdy wybór skazuje na porażkę..."

 

O czym tak naprawdę jest "Blue Valentine"? Dla kogoś, kto bez emocji podszedłby do tego filmu, to jest on teoretycznie o niczym. Nie ma jakiejś zagmatwanej fabuły ani też zaskakujących zwrotów akcji. Pokazuje wycinek z życia pewnej rodziny, bez jakiegoś wielkiego "trzęsienia ziemi" na samym początku i bez "fajerwerków" na końcu (choć to akurat z perspektywy filmu może zabrzmieć przewrotnie. Kto oglądał - wie o co chodzi). Jednak dla kogoś, kto ma w sobie choć odrobinę jakiejkolwiek wrażliwości, a ponadto żyje już trochę na tym świecie (i ma pewne doświadczenia w kwestii związków damsko-męskich) - jest filmem o tym co najważniejsze w życiu i o tym jak łatwo to stracić. Brzmi niemal jak banał, ale "Blue Valentine" jest prawdziwą wiwisekcją "umierania" miłości w związku. "Śmierci" uczucia, którą nazwałbym (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi) "naturalną" (przeciwieństwo do "śmierci w wyniku nagłego wypadku"), bo nie spowodowaną jakąś zdradą, wydarzeniem losowym (po którym osoby nie potrafią nadal ze sobą być), czy jakimś oszustwem jednej ze stron rzutującym na dalszą wspólną przyszłość. To śmierć miłości, która niczym rak, zakrada się w ciszy, dzień po dniu - niczym kropla drążąca skałę - osłabiając związek i oddalając ludzi od siebie, by doprowadzić w końcu do tego że osoby, które kiedyś świata poza sobą nie widziały - dzisiaj nie potrafią już ze sobą rozmawiać i na siebie patrzeć.

Najsmutniejsze (i najbardziej niestety życiowe) jest tutaj to, że tak naprawdę - tak jak w przypadku choroby - tutaj nie ma odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Nie ma też tej strony mniej lub bardziej winnej (co na chama ludzie starają się udowadniać na różnych forach filmowych, licytując się w kwestii przeważającej winy Deana lub Cindy. Nie o to chodziło reżyserowi), są tylko przegrani i zgliszcza (dziecko, ktore będzie się wychowywało w rozbitej rodzinie lub w piekle małżeństwa ludzi, którzy już się nie kochają i ledwo mogą obok siebie egzystować), bo każda z osób ponosi w tej sytuacji klęskę, bez względu na to jakie rozwiązanie zdecyduje się wybrać (zakończenie jest dość otwarte i można je sobie różnie zinterpretować).

"Blue Valentine" doskonale pokazuje - może nie stricte powody - ale raczej małe "szczeliny" w związku, które z upływem czasu sprawiają, że pęka tama, a fala goryczy, wspólnych oskarżeń oraz niespełnionych oczekiwań, niczym potop ściąga na dno Deana i Cindy. Bo czym są owe "szczeliny" i czy tak naprawdę, gdyby się dokładniej przyjrzeć, nie dostrzeglibyśmy ich także w naszych związkach? To niespełnione ambicje zawodowe Cindy, jej introwertyzm i nieumiejętność szczerej rozmowy o tym co ją boli, to "luzactwo" Deana, który do szczęścia nie potrzebuje ambitnej pracy i awansów (tak jak Cindy) a dzień lubi sobie rozpocząć od małego browarka (bo akurat typ pracy mu na to pozwala), to bark umiejętności słuchania Deana i interpretowania przez niego pewnych niewerbalnych sygnałów żony, to syndrom "Piotrusia Pana" który sprawia, że Dean - pomimo, że świetny, ciepły facet, kochający swoją żonę i córkę (pomimo, że jak sam mówi - nie był gotowy na to by być mężem i ojcem) - bardziej jest jednak kumplem dzieciaka niż rodzicem-wychowawcą, a żona nie zawsze może liczyć na jego pomoc i wsparcie w sprawach domowych itp.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to pierdoły, z których ogólnie składa się życie, bo ideałów (tak męskich jak i damskich) nie ma. Może i racja, ale te "pierdoły" gromadzone przez lata, niczym wpływ wilgoci na metal, powodują "korozję" uczucia Deana i Cindy i kiedy para przekonuje się, że ich uczucie dawno gdzieś uleciało, pozostawiając po sobie tylko frustrację, żal do partnera i emocjonalną pustkę, nie bardzo jest już co ratować, bo jest to jak reanimowanie trupa (świetna scena, gdzie Dean płacząc pyta Cindy, co ma zrobić żeby wszystko naprawić? Co ma zmienić? A Cindy nie potrafi mu nawet na to udzielić odpowiedzi, bo sama tego nie wie...). Wszystko to świetnie skontrastowane jest z retrospekcjami początków związku głównych bohaterów (wówczas wydźwięk stanu obecnego tego małżeństwa jest jeszcze bardziej miażdżący), kiedy jeszcze "miłość była w powietrzu", wzajemne wady nie kuły po oczach, a żadna życiowa przeszkoda nie wydawała się straszna, skoro można było pokonać ją razem...

Od strony aktorskiej film jest bez zarzutu, bo Ryan Gosling i Michelle Williams świetnie oddają targające nimi emocje i pozwalają widzowi zatracić się w tej smutnej opowieści, która jest niesamowicie życiowa i może służyć co niektórym ku przestrodze. Film toczy się kameralnie i powoli, tak jak i powoli rozpada się związek głównych bohaterów, którzy dzień za dniem, krok po kroku oddalają się od siebie, aby w końcu spostrzec, że doświadczyli najstraszniejszej formy samotności - samotności we dwoje.

Na zakończenie raz jeszcze przestrzegam przed próbami wskazywania strony bardziej winnej tego stanu rzeczy. Reżyser nie chciał tu pokazać kto bardziej zawinił (a wina standardowo leży zawsze gdzieś po środku). Zależało mu na przedstawieniu samego procesu powolnego rozpadu uczucia w związku (jako czegoś toczącego się w niemal "naturalny", zauważalny dopiero z perspektywy czasu, sposób) oraz na pozostawieniu zawieszonego w powietrzu ostrzeżenia, aby nie przeoczyć pewnych znaków ostrzegawczych, które dzisiaj mogą się nam wydawać "pierdołami", ale z czasem mogą jednak urosnąć do takich rozmiarów, że nie da się już uratować toczonej uczuciową martwicą "wspólnej tkanki" a jedynym wyjściem pozostanie "skalpel".

Bardzo dobry, życiowy do bólu, dający do myślenia obraz. Pewnie nie do każdego przemówi (myślę, że większe wrażenie zrobi na starszych widzach lub bardziej doświadczonych życiowo osobach) i nie każdego "pochłonie", bo akcja toczy się dość powoli i poza grą na uczuciach oglądającego nie oferuje może zbyt wiele więcej. Ale cóż to jest za gra! Mnie ten film sponiewierał emocjonalnie a ręczę, że przy tej ilości obejrzanych przeze mnie dramatów - nie jest to standard. Zdecydowanie polecam do obejrzenia i przede wszystkim pod rozwagę. Moja ocena: 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-236913
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

Vozvrashchenie ("Powrót". 2003r)

 

"Film opowiada historię dwóch nastoletnich chłopców, których ojciec niespodziewanie powraca do domu po 12 latach nieobecności. Już następnego dnia zabiera synów w daleką podróż na opuszczoną wyspę. Z każdym kolejnym dniem cel wspólnego wyjazdu wydaje się braciom coraz bardziej zagadkowy a czas spędzony z nagle odzyskanym ojcem staje się dla nich sprawdzianem dojrzałości i męskości. Będą się tu ścierać miłość i nienawiść, ambicje i charaktery, potrzeba autorytetu z potrzebą wolności. Ta prosta historia została ubrana w formę, która zachwyciła recenzentów. Pisano o magii i poetyckości tego filmu, hitchcockowskim suspensie i głębokiej religijnej symbolice. Liczne były porównania do twórczości innego rosyjskiego reżysera, Andrieja Tarkowskiego. Wynikały one nie tylko z klimatu i stylu "Powrotu" przypominającego dzieła autora "Andrieja Rublowa", ale również ze względu na festiwalowe laury (Złoty Lew w Wenecji, Złote Orły w Rosji, oraz oficjalna kandydatura Rosji w walce o Oscara)".

 

Są takie filmy, gdzie najważniejsza nie jest akcja, ale emocje jakie niesie ze sobą dany obraz. W przypadku "Powrotu" mamy do czynienia z podobnym dziełem, ponieważ sama fabuła jest tutaj niesamowicie prosta. Historia powracającego po dwunastoletniej nieobecności ojca, jego podróż wraz z synami na opuszczoną wyspę i próba nadrobienia straconego czasu oraz stania się dla synów kimś więcej niż postacią ze zdjęcia (starszy pamięta ojca jak przez mgłę, młodszy nie pamięta go wcale) mieści się w kanonie typowego filmu drogi, ale też wynikająca z tego prostota sprawia że obraz oddziałuje na widza jeszcze mocniej. Bo czy tak naprawdę ważne jest tu (liczni wielbiciele filmu prześcigają się w teoriach i domysłach na ten temat, ponieważ reżyser nie dał widzowi jasnej odpowiedzi) to, gdzie był ojciec przez ostatnie lata albo co mieściło się w tajemniczej skrzyni wykopanej przez niego na wyspie? Wg mnie - nie koniecznie i dlatego też Andriej Zwiagincew spuścił na te elementy zasłonę milczenia i pozostawił je do indywidualnej interpretacji widzowi. No bo tak naprawdę jakie to ma znaczenie czy Ojciec był faktycznie żołnierzem (wersja przedstawiana przez matkę), marynarzem czy może więźniem wracającym po odsiadce (liczne fakty mogą na to wskazywać)? Czy znaczenie ma to, czy w skrzyni były np. złodziejskie łupy czy może sentymentalne pamiątki przypominające Ojcu jego rodzinę? Najważniejsza jest tu droga, w którą wyrusza główny bohater wraz z synami i to jak ta droga zmieni każdego z nich, sprawiając że u jej kresu - nikt nie pozostanie takim jak dawniej...

Ojciec nie jest łatwym we współżyciu człowiekiem. Jest surowy i wymagający. Ewidentnie widać, że chciałby przekazać synom swoje wartości i spojrzenie na życie, ale uważa że życie pod skrzydłami kobiet sprawiło, że dzieci stały się miękkie i nieprzystosowane do dzisiejszego, brutalnego świata. Ojciec pragnie to zmienić, ale jego surowe metody w połączeniu z tym, że dla synów jest osobą niemal anonimową (w końcu nie było go prawie przez całe ich życie) powodują często skutek wręcz odwrotny, doprowadzając do tego, że młodzi zaczynają się buntować (zwłaszcza młodszy syn) nie rozumiejąc, że ich ojciec robi to z miłości do nich, z tym, że będąc introwertykiem i człowiekiem ewidentnie po przejściach, nie potrafi swoich uczuć pokazać dzieciom wprost. Chłopcy w końcu jednak zrozumieją o co chodziło ojcu i dlaczego postępował tak a nie inaczej, ale cena jaką przyjdzie zapłacić im wszystkim za tą lekcję będzie bardzo wysoka...

Tak jak wspomniałem na początku, film pod kątem samej historii nie wydaje się niczym porywającym (ot, prosta, życiowa historia jakich wiele), ale ładunek emocjonalny jaki ze sobą niesie jest powalający. To co najważniejsze dzieje się poza kadrem, gdzie ścierają się uczucia ojca i synów, zmieniające się jak w kalejdoskopie od miłości do nienawiści, od szacunku do wrogości, od potępienia do akceptacji, od buntu do zrozumienia. Najlepsze jest jednak to, że "Powrót" można traktować jako prostą historię o próbie nadrobienia przez ojca straconego czasu i ponownego stania się dla synów kimś ważnym w ich życiu, ale można też podejść do tego obrazu jako dzieła na wskroś symbolicznego, gdzie postać Ojca (nigdy w filmie nie pada jego imię) może kojarzyć się z Jezusem (nie chcę zagłębiać się bardziej w wytłumaczenie tego symbolu, bo musiałbym zaspoilerować pewne istotne wydarzenia w filmie), może być też (spotkałem się i z takimi próbami interpretacji) personifikacją starego ZSRR lub komunizmu (silna władza, autorytarność, narzucanie swojej woli bez podawania jakichkolwiek wytłumaczeń) lub symbolem upadku roli patriarchatu w kulturze Rosji. Tak samo na różne sposoby można sobie interpretować tajemniczą skrzynię-cel podróży, która dla jednych będzie miała wymiar materialny ("złodziejski łup", "pamiątki rodzinne", "ukryta broń", "jakieś kosztowności") a dla innych - czysto duchowy, jako symbol wartości oraz pokłady uczucia, które ojciec musi najpierw odnaleźć (w sobie) aby przekazać je później swoim dzieciom. Wszystko jest kwestią wrażliwości widza oraz tego jak podejdziemy do tego filmu i jak bardzo wgłębimy się w to, co zostało niedopowiedziane...

To co wręcz miażdży widza, to niesamowita strona muzyczna i wizualna filmu. Niektóre ujęcia są tak piękne, że wydają się być niemal stworzone po to, aby uwiecznić je na płótnie któregoś z wybitnych mistrzów pędzla! Przepiękne widoki, wspaniale komponująca się z nimi muzyka i ten poetycki spokój (jakby specjalnie kreowany przez reżysera, aby wywołać choć chwilę zadumy u widza), który pomimo niesamowicie emocjonalnej strony filmu, permanentnie spowija go niczym lekka mgiełka (jeżeli ktoś oglądał "Prostą Historię" Lyncha, będzie wiedział o co mi chodzi). Na dokładkę dostajemy jeszcze bardzo dobre aktorstwo, bo "młodzi" poradzili sobie bez zarzutu a Konstantin Ławronienko w głównej roli jest wręcz rewelacyjny (niesamowicie potrafił oddać dwoistość noszonych w sobie uczuć) i na długo nie pozwala o sobie zapomnieć.

Reasumując - kolejny film naszych sąsiadów zza wschodniej granicy pokazujący jak bardzo niedoceniana (dla większości "niewtajemniczonych" widzów) jest rosyjska kinematografia i jakie perełki potrafią Rosjanie tworzyć. "Powrót" to film, który potrafi oczarować nie tylko stroną wizualną (a naprawdę jest ona genialna!) czy symboliczną (szerokie pole do popisu, zwłaszcza pod kątem biblijnym), ale także nawet i swoją prostotą (dla widza, który nie będzie się chciał wgłębiać w symbolikę filmu) mówienia o tym co w życiu ważne i jak czasami trudno jest to pokazać naszym najbliższym. Moja ocena: 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-238380
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  1 025
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  09.10.2009
  • Status:  Offline

Matka Teresa od kotów (2010)

 

Dramat autorstwa Pawła Sali jest powrotem na duży ekran Ewy Skibińskiej, która swoją drogą tak uwierzyła w sukces tego obrazu, że ostatecznie zdecydowała się zrezygnować z roli w polsatowskim tasiemcu i skupić się na ambitniejszych produkcjach (choć dziwnie brzmi to w przypadku aktorki, która przedtem w filmie zagrała po raz ostatni w 2004 roku).

 

Historia przedstawiona w "Matce Teresie od kotów" opowiada o życiu pewnej rodziny. Z pozoru wydawać się może, że jest to naprawdę zwykła familia, które spotykamy codziennie na ulicy. Ewa Skibińska wciela się w rolę tytułowej "Teresy" - zajmuje się sprzedażą ubezpieczeń, a prywatnie to lubuje się w kotach. Nie jest w stanie patrzeć na ich krzywdę, przygarnia biedne stworzenia pod swój dach i daje im opiekę. Jej mąż, Hubert (Mariusz Bonaszewski) jest wojskowym, wyjeżdża na wojnę. Jest mężczyzną spokojnym i cichym. Nie można wspomnieć również o ich pociechach: 12-letnim Marcinie (Filip Garbacz) i 22-letnim Arturze (Mateusz Kościukiewicz). Wrażenie, że mamy do czynienia ze zwykłą rodziną jest mylne. Występują tam dziwne zasady. Artur zajmuje się studiowaniem tajników czarnej magii, wobec czego potrafi nie dość, że przewidzieć to, co wydarzy się w niedalekiej przyszłości, to jeszcze umie oddziaływać na inne osoby, wobec czego zawsze stawia na swoim, nawet jeśli nie jest to proste.

 

Sam sposób przedstawienia wydarzeń w filmie nie jest tradycyjny. Nie poznajemy historii chronologicznie, etap po etapie, aż do punktu kulminacyjnego. W tym przypadku już w pierwszej scenie poznajemy rozwiązanie sytuacji i to, jakie popełniony czyn niósł ze sobą konsekwencje. Ale czy oznacza to, że film traci na swojej atrakcyjności i nie trzyma w napięciu? Wręcz przeciwnie. Historia została opowiedziana w sposób, który potrafi zainteresowań, wciągnąć odbiorcę i przytrzymać go przy odbiorniku przez te niecałe 100 minut.

 

Przejdźmy może do tematu obrazu - zbrodnia. Zbrodnia, jakiej dopuścili się synowie na swojej matce. Jednak po samej tematyce plus tym delikatnym zaznaczeniu szczegółów, można wyciągnąć błędne wnioski co do treści. Autor nie skupia się na samym czynie (a tak naprawdę, stawia go zupełnie z boku), tylko pokazuje sytuacje i wzajemne relacje, między rodziną. Poza tym nie mamy do czynienia z postaciami "krystalicznie białymi" i "czarnymi jak smoła", w związku z czym film nie narzuca nam progu interpretacji i nie mówi nam, kogo mamy "lubić", a na kogo mamy patrzeć negatywnie. I jest to niewątpliwie duży plus tego obrazu: Teresa jawi nam się jako zagubiona matka, która nie radzi sobie z problemami i nie potrafi zapanować nad własnymi dziećmi. Hubert, głowa rodziny, jest wojskowym, a więc w domu bywał sporadycznie, przez co nie mógł mieć wpływu na to, co dzieje się w nim. Artur, starszy z braci, jest pewnego rodzaju wzorem i autorytetem dla Marcina. Młodemu chłopakowi odpowiada to, że jego brat jest stanowczy, odważny i tak naprawdę pokazuje mu świat, nawet, jeśli robi to w nie do końca odpowiedzialny sposób.

 

Chciałbym na dłużej zatrzymać się przy roli odegranej przez Mateusza Kościukiewicza. Pokazał już w "Wszystko co kocham", że jest utalentowanym aktorem młodego pokolenia, ale tamta rola nie umywa się do tego, co pokazał w "Matka Teresa od kotów". Rola w tej produkcji była również nieporównywalnie trudniejsza do odegrania niż w "WCK", zatem jeszcze większe brawa i pokłony należą się Mateuszowi. Jego zadaniem było odegranie roli nieco szalonego, być może odrobinę opętanego i nie do końca zrównoważonego człowieka. Spisał się naprawdę bardzo dobrze, nie sposób tego nie docenić i nie zauważyć. Moim zdaniem w Mateuszu możemy pokładać duże nadzieje i jeśli nie zostanie "zepsuty" przez tandetne komedie romantyczne, które w Polsce tworzone są na potęgę, a zostanie przy tych ambitniejszych produkcjach, wtedy powinniśmy go zapamiętać głównie z dobrych, charakterystycznych ról, które zapiszą się na dłużej w historii - 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-238438
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Online
  • Urządzenie:  Windows

I zbaw nas ode złego ("Fri os fra det onde". 2009r)

 

"Johannes i Pernille’a są szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci. Postanawiają porzucić zgiełk wielkiego miasta i powrócić do rodzinnego miasteczka na prowincji Jutlandii. Johannes jest prawnikiem a Pernille’a nauczycielką, oboje chcą powrócić do wiejskiej sielanki i oddać się spokojnemu życiu rodzinnemu. W remoncie ich nowo kupionego domu pomaga im Alain, uchodźca pochodzący z Bałkan, który był w przeszłości prześladowany podczas wojny domowej. Alain dopiero zaczyna powoli odnajdywać wiarę w lepszą przyszłość i pracuje nad powrotem do godnego życia.

Brat Johannesa, Lars, jest jego całkowitym przeciwieństwem. Całe swoje życie mieszkał w miasteczku. Obecnie jest kierowcą TIRa, a przynajmniej wtedy, kiedy akurat nie upija się lub nie wdaje w burdy w lokalnym pubie. Dzięki swojej dziewczynie Scarlett, która jest w ciąży, zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że pragnie lepszego życia. Jednak los ma co do niego inne plany. Gdzieś daleko na jednej z głównych dróg, Lars przez nieuwagę powoduje fatalny wypadek. Udaje mu się podrzucić fałszywe dowody na miejsce zdarzenia, które wskazują na Alaina jako jego sprawcę. Wiejska sielanka w jednej chwili staje się areną morderczej próby samosądu...

Utrzymana w stylu "Nędznych Psów" Sama Peckinpaha opowieść o nienawiści i uprzedzeniach wobec obcych. Zamknięte małomiasteczkowe społeczeństwo kierowane przez charyzmatycznego, ale ogarniętego obsesją religijną, przywódcę, staje w obliczu dramatu. Tragiczna, niewyjaśniona śmierć kobiety powoduje drastyczną eskalację zbrodni i nienawiści wobec podejrzanego o przestępstwo uchodźcę z Bośni. W jego obronie staje tylko jeden człowiek, wobec którego kieruje się cała wrogość podjudzanego tłumu. Brak tolerancji, nienawiść do obcych, obsesje i uprzedzenia to nie tylko domena krajów trzeciego świata. To wszystko może zdarzyć się nawet w cywilizowanej podobno Danii.

Jeden z najlepszych filmów skandynawskich ostatnich lat, wielokrotnie nagradzany i nominowany na festiwalach europejskich."

 

Kolejna bardzo ciekawa propozycja kina Skandynawskiego (którego notabene jestem wielkim fanem). Dramatyczna opowieść o małomiasteczkowej hipokryzji (a może po prostu należałoby powiedzieć "ludzkiej hipokryzji"?), skrywanej homofobii, orędownikach wartości chrześcijańskich, którzy w krytycznych momentach zamiast nowotestamentowego miłosierdzia i wybaczania zaczynają preferować starotestamentową wizję Boga i Kodeks Hammurabiego, a także zwykłych - wydawałoby się przyzwoitych ludziach - którzy w godzinie próby, wolą odwrócić wzrok i nie widząc zła, udawać że go wcale nie ma. To jednak także opowieść o odwadze, nie poddawaniu się presji tłumu i wszechobecnemu oportunizmowi. O walce o to w co się wierzy, nawet jeżeli będzie to samotny pojedynek, a na szali może stanąć bezpieczeństwo najbliższych. O tym, jak pozostać człowiekiem, kiedy ludzie których się zna od dziecka pokazują zezwierzęcone oblicze, a najbliższe osoby zaczynają poddawać w wątpliwość słuszność naszych działań (świetna scena gdy żona głównego bohatera sugeruje mu żeby wydać rozwścieczonemu tłumowi uchodźcę "żeby sobie porozmawiali i wyjaśnili wątpliwości", pomimo iż doskonale zdaje sobie sprawę, że człowiek ten zostanie z miejsca zlinczowany).

Na plus filmu, oprócz wciągającej fabuły, można zdecydowanie zaliczyć także doskonałe zdjęcia pokazujące piękno duńskiej przyrody (świetne ujęcia nieba czy sielskich plenerów), solidną grę aktorską (zwłaszcza role braci oraz głównego agresora, trzęsącego całym miasteczkiem) oraz ciekawą formę narracji (dobry motyw, gdy np. narrator mówi: "Oto Anna. Przypatrzcie się jej dobrze, bo to ostatnia okazja. Za chwilę Anna nie będzie już żyła...").

To co nie do końca przypadło mi do gustu, to trochę przekombinowane zakończenie (wyjaśnienie śmierci Anny), gdzie wydaje mi się, że reżyser próbował na siłę zaskoczyć widza i wypadło to troszkę sztucznie (choć zdziwić faktycznie się można a sam koniec jest dość mocny i dosadnie stawia kropkę nad "i"). Przemiana zachodząca w Larsie (brat-utracjusz) także była dla mnie mało przekonująca i zaszła ot-tak, bez jakichś większych, jego wewnętrznych "walk ze samym sobą".

Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że "I zbaw nas ode złego" to solidny kawał skandynawskiego kina, któremu pomimo zarzutów zbytniego wzorowania się na "Nędznych Psach" Peckinpaha, trudno się oprzeć i nie dać wciągnąć w wir przedstawianych wydarzeń. Tym bardziej, że prezentowana historia swoim realizmem (prawdopodobieństwo zajścia zdarzeń) może dawać sporo do myślenia... Dla mnie: solidne 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-238702
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Take the Lead - średnio przepadam za filmami z tańcem w tle, ale ten zbierał pozytywne recenzje no i został oparty na faktach, więc mimo pewnej dozy niepewności przystąpiłem do filmu. W roli głównej pojawił się Antonio Banderas i to jakoś też specjalnie mnie nie zachęcało, bo w roli dramatycznej w tego typu filmie jakoś średnio mi odpowiadał, ale jak się okazało wpasował się w klimat i wypadł nieźle. Co do wspomnianego klimatu to miałem niesamowite wrażenie, że oglądam coś co momentami było wzorowane na jednym z moich ulubionych filmów, czyli "Dangerous Minds" i na pewno był to powód dla którego potrafiłem się wkręcić. Produkcja opowiada o losach Pierre'a Dulaine, który przez zbieg okoliczności trafił do szkoły i postanowił uczyć najbardziej niezdyscyplinowanych nastolatków tańca i jak nie trudno się domyślić nie wszystko szło po jego myśli. Nie wiem czy historia Dulaine'a i jego podopiecznych zakończyła się tak jak w filmie, ale mam nadzieje, że całość została dobrze odwzorowana i ten trochę słodki koniec rzeczywiście miał miejsce. 7/10

 

Life Before Her Eyes - film zaczyna się od istnego huraganu. Do szkoły wpada gówniarz z karabinem i zaczyna strzelać, a kiedy wchodzi do toalety widzi dwie dziewczyny i karze im wybierać która ma zginąć. Później czas przenosi się o kilkanaście lat w przód, a dorosła już Diana(Uma Thurman, która wypadła całkiem nieźle) jest matką i żoną. Wstawki z jej codziennego życia zmieniają się z wspomnieniami z jej młodzieńczych lat i tym co działo się przed katastrofą(w role młodej Diany wcieliła Evan Rachel Wood od której nie mogłem oderwać w tym filmie oczu). Jeżeli ktoś lubi takie czasowe przenosiny i brak idealnej filmowej synchronizacji to powinien być pod wrażeniem tym bardziej, że film jeżeli chodzi o końcówkę naprawdę potrafi zryć beret. Nie jest to na pewno pozycja dla wszystkich i odradzam ją osobom, które biorą się za filmy głównie w celu odmóżdżenia, bo akurat w tym wypadku trzeba ruszyć szarymi komórkami. Przez cały film zanosiło się na to, że jednak potencjał będzie zmarnowany i ocena zakręci się koło 6, ale przez taki, a nie inny koniec daje oczko wyżej i ciągle się waham czy nie dać 8, a to w mojej skali już ocena bardzo wysoka. 7/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/7/#findComment-239979
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...