Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Dramaty


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  1 864
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  09.01.2008
  • Status:  Offline

Bonkol, Ty jesteś dla mnie #1 do pogrożenia palcem, bo jak na kogoś kto ogląda 5 razy tyle filmów co ja, RVD, czy King razem wzięci , to mógłbyś od czasu do czasu podrzucić jakieś tytuły godne uwagi (tym bardziej, że nie gardzisz też starszymi pozycjami i czarno-białą klasyką), nawet jeżeli byś miał na ich temat skrobnąć choćby z 5 linijek Może tak jakieś mocne postanowienie noworoczne?

 

Wszędzie ta propaganda prosto ze Szczecina. :twisted:

 

Co do niektórych hitów i ich późnego oglądania to oczywiście żartuje, bo sam tak mam, a nawet sam czasami zostawiam sobie jakiś rarytas na gorsze dni.

 

Tak, tak, zwłaszcza Antychryst płacze porzucony, a Triera krew zalewa. :P

 

Dobrze, pewien emeryt Attitude posądził mnie o dalekosiężne lenistwo i obietnice bez pokrycia, więc w najbliższym okresie pojawi się tutaj troszkę słów. ;)

 

Na pierwszy ogień pójdzie film pod tytułem: "Pora umierać" Doroty Kędzierzawskiej.

 

Osnuta na prawdziwej historii opowieść o starszej kobiecie, której niecodzienne poczucie humoru oraz specyficzny dystans do świata i ludzi sprawiają, że życie nabiera zupełnie nieoczekiwanych walorów.

 

Główną rolę w obrazie odgrywa tutaj jedna z najlepszych polskich aktorek tak zwanej "starej daty" - Danuta Szaflarska. Pani Danuta w wyżej wymienionym dziele kreuje postać Anieli, staruszki żyjącej samotnie w opuszczonym domu. Jedynym jej towarzystwem jest suczka o imieniu Filadelfia, nazywana także Fila przez swą właścicielkę. Teoretycznie życie starszej Pani jest monotonne, na które składają się między innymi: rozmowy z psem, picie herbaty, a jedynym "aktywną" czynnością jest odstraszanie dzieci z pobliskiego ośrodka opieki społecznej, którym wyraźnie się nudzi. Poza granicami domostwa dzieje się więcej, jednakże staruszka sceptycznie spogląda na świat, głównie z powodu przeżyć w ciągu całego żywota. Kolejnym "ciekawymi" wydarzeniami w życiu Anieli są odwiedziny syna. Jeśli miałbym opisać jego postać jednym słowem, nazwałbym go ofermą. Najdelikatniej mówiąc, jest marionetką, postacią, która zmarnowała swe życie, a odwiedzanie matki traktuje jako przykry obowiązek, co, jak się później okaże ma swoje drugie dno. Staruszka za to nie jest sztandarowym typem polskiej osoby w podeszłym wieku. Nie narzeka, nie jest zgorzkniałą, przyjmuje los takim jakim jest, jednakże powoli przygotowuje się do swej ostatniej drogi.

 

Z tego co napisałem wyżej wynika, że jest to patetyczny i odpychający film o starości, a tak nie jest. Reżyserka zgrabnie nakreśliła typ postaci Anieli, pojawiające się regularnie żartobliwe dygresje staruszki, nadają wiele słodyczy i mimo wszystko uśmiechu w tym obrazie. W praktyce, starsza Pani ma jeden główny cel, chce aby jej dziedzictwo - majestatyczny dom zaczął tętnic życiem, o ironio po jej śmierci.

 

Jedną z wielu zalet, które widzę w niniejszym obrazie, jest rodzaj kreacji głównej bohaterki, jest to praktycznie monolog jednej aktorki. Można by tutaj się odnieść także do filmu pod tytułem "Tatarak"; jednakże Janda przy Szaflarskiej wypada blado. Gra aktorska Pani Danuty jest przykładem prawdziwej klasy, która podkreślają świetne ujęcia kamery.

 

Kontynuując postać staruszki, kreacja ta jest ujęta troszkę z perspektywy "dziecka". Cóż to oznacza? Jedynie tyle, że starsi ludzie przypominają dzieci, i nie jest to żadna negatywna aluzja. Najzwyczajniej w świecie, obie grupy są w pewien sposób wyobcowane w społeczeństwie, uznane za słabsze, niesamodzielne, takie, którymi trzeba kierować. Z drugiej strony te "grupy" mogą pozwolić sobie na szczerość wobec świata. Dzieci z powodu swego braku doświadczenia, a ludzie starsi wykorzystując swe doświadczenie życiowe. Tym sposobem Aniela jest wolna od sztucznych póz, których pełno w jej rodzinie (syn, wnuczka) i konwenansów.

 

Film ma momentami taką luźną formę pośrednią między życiowym realizmem (nadchodząca śmierć), a lekką baśnią (proszę nie traktować tego jak gatunek filmowy, chodzi jedynie o ujęcie postaci).

 

Kolejnym atutem filmu jest praca Artura Reinharta, który zajął się produkcją tegoż dzieła. Osobiście, lubię podstawową kolorystykę w filmach - obraz czarno-biały. Film jest doskonale dopracowany technicznie, zwłaszcza jeśli chodzi o zdjęcia, które są pełne drobiazgowości, co tylko podkreśla pieczołowitość przygotowania tego filmu.

 

Raven opisując film pod tytułem "Invictus" napisał, że to film, który posiada ogromną siłę pokrzepienia. Tutaj jest identycznie, obraz daje ogromną silę, mimo tego, że wiemy o śmierci, widzimy radość z drobiazgów. Pora umierać, daje siłę do życia w dzisiejszym, zepsutym świecie, naszym świecie.

 

Kończąc ten mały opis, chciałbym także pochwalić muzykę, do której przykładam szczególną uwagę w każdym filmie. Delikatne pianino świetnie komponuje się ze scenami ukazywanymi w trakcie projekcji.

 

Za całość kreacji i elementów technicznych oceniam tenże film na 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215046
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 162
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • -Raven-

    103

  • Bonkol

    14

  • RVD

    12

  • Ja Myung Agissi

    7

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Wczoraj miałem fajny dzień do filmów, bo odpaliłem dwie naprawdę dobre produkcje. Jedną z nich był dramat La Zona.

 

"Tytułowa Zona to wyjątkowo ekskluzywne, zamknięte, oddzielone od reszty miasta drutem kolczastym osiedle w Mexico City. Pewnego dnia trzech wyrostków, mieszkających w pobliskich slumsach postanawia obrabować jeden z domów. Nieszczęśliwie, w trakcie rabunku ginie starsza kobieta, na co zaalarmowani strażnicy reagują bezwzględnie: dwóch chłopaków ginie od ich kul. Trzeciemu udaje się ukryć w podziemiach osiedla-fortecy. Gdy mieszkańcy luksusowej enklawy dowiadują się, że sprawiedliwość nie została do końca wymierzona, postanawiają nie zawiadamiać policji i na własną rękę organizują obławę na nastolatka…"

 

Myślałem, że będzie to średnia produkcja łącząca elementy dramatu i thrillera, ale wyszło niesamowicie dobrze. Film świetnie pokazuje dwa światy Mexico City, czyli wspomniane w opisie slumsy, a także Zone, osiedle dla tych poszukujących spokojnego życia, którzy chcieli się odciąć od niebezpiecznej drugiej strony. Doskonale ukazane są rozterki mieszkańców, szczególnie młodego chłopaka, który poznał prawdziwą historię napadu na staruszkę i kilka razy stawał przed dylematem, sprzedać chłopca mieszkańcom żeby go zlinczowali, czy mu pomóc. Reżyser bardzo dobrze pokazał jak ważna(pewnie w większości przypadków najważniejsza) była korupcja, od policji począwszy po urzędników wyższej rangi skończywszy. Między innymi dlatego końcówka filmu potrafi wgnieść w fotel, a niektóre zdjęcia są po prostu genialne. 8/10

 

Można by tutaj się odnieść także do filmu pod tytułem "Tatarak"; jednakże Janda przy Szaflarskiej wypada blado. Gra aktorska Pani Danuty jest przykładem prawdziwej klasy, która podkreślają świetne ujęcia kamery.

 

Filmu jeszcze nie oglądałem i jestem nawet pewny, że Janda wypadła gorzej od Szaflarskiej(film już zapisany w notatniku. :P ), ale też muszę się wstawić za jedną z moich ulubionych aktorek, bo Wajda nie dał jej dużego pola do popisu, a i tak wyniosła "Tatarak" o jedno oczko wyżej swoją grą.

 

Tak, tak, zwłaszcza Antychryst płacze porzucony, a Triera krew zalewa. :P

 

Hahaha, zawsze o tym zapominam. Kiedyś nadejdzie na to czas. :twisted:

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215063
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Kontynuując postać staruszki, kreacja ta jest ujęta troszkę z perspektywy "dziecka". Cóż to oznacza? Jedynie tyle, że starsi ludzie przypominają dzieci, i nie jest to żadna negatywna aluzja. Najzwyczajniej w świecie, obie grupy są w pewien sposób wyobcowane w społeczeństwie, uznane za słabsze, niesamodzielne, takie, którymi trzeba kierować. Z drugiej strony te "grupy" mogą pozwolić sobie na szczerość wobec świata. Dzieci z powodu swego braku doświadczenia, a ludzie starsi wykorzystując swe doświadczenie życiowe.

 

Czytałem kiedyś taki świetny cytat odnoszący się do tej ("starość" i "dziecinność", ale w ujęciu mentalnym a nie wiekowym) kwestii (aż muszę zaoff-top'ować :wink:). Szło to mniej więcej tak:

"...bo widzisz - starym być nie sztuka. Stary człowiek przestał marzyć, nic mu się już w życiu nie przydarzy. Nie jest nim ktoś, kto jak dziecko szuka. Być dzieckiem - nie znaczy "dziecinnym". Znaczy wrażliwość dziecka mieć, prosto potrafić przeżyć każdą rzecz. Kto nie potrafi - sam sobie winny..."

 

Wszędzie ta propaganda prosto ze Szczecina. :twisted:

 

Jeżeli ta "propaganda" zmusiła Cię w końcu leniwcu do ruszenia dupy i chwycenia "za pióro", to tylko chwała jej za to :lol:

 

Jinheung Taewang napisał/a:

Można by tutaj się odnieść także do filmu pod tytułem "Tatarak"; jednakże Janda przy Szaflarskiej wypada blado. Gra aktorska Pani Danuty jest przykładem prawdziwej klasy, która podkreślają świetne ujęcia kamery.

 

 

Filmu jeszcze nie oglądałem i jestem nawet pewny, że Janda wypadła gorzej od Szaflarskiej(film już zapisany w notatniku. :P ), ale też muszę się wstawić za jedną z moich ulubionych aktorek, bo Wajda nie dał jej dużego pola do popisu, a i tak wyniosła "Tatarak" o jedno oczko wyżej swoją grą.

 

W prawdzie filmu recenzowanego przez Jina jeszcze nie oglądałem (właśnie się zasy... tzn. idę po niego do EMPIKu :D), tak więc nie mogę porównać ról, ale rola Jandy w Tataraku miażdży, tym bardziej, że niewiele tam musiała grać a emocje po stracie męża nie były wystudiowaną rolą, ale płynęły prosto z serca. Ciężki film, ale Kryśka tworzy jedną ze swoich najlepszych "ról".

 

P.S. Bonkol - jestem z Ciebie dumny (obiecał - dotrzymał). Oby więcej takich ciekawych recek.

 

Jinheung Taewang napisał/a:

Tak, tak, zwłaszcza Antychryst płacze porzucony, a Triera krew zalewa. :P

 

 

Hahaha, zawsze o tym zapominam. Kiedyś nadejdzie na to czas. :twisted:

 

A mi zarzucał, ze nie widziałem jeszcze "Wiernego Ogrodnika" i "Zakochanego bez pamięci" (melduję, że już nadrobiłem braki :wink:)... :D

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215074
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 885
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  12.01.2007
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Life of David Gale (Życie za życie. 2003)

 

"David Gale (Kevin Spacey), profesor uniwersytetu w Teksasie, od lat aktywnie działa na rzecz zniesienia kary śmierci. Pewnego dnia, skazany za gwałt i morderstwo, sam trafia do celi śmierci. Uznano go winnym zabójstwa bliskiej współpracowniczki i przyjaciółki, Constance Harraway (Laura Linney).

Dziennikarka Bitsey Bloom (Kate Winslet) postanawia opowiedzieć jego historię. W tym celu, trzy dni przed egzekucją, spotyka się z profesorem, który udziela jej niezwykłego wywiadu. W ciągu trzech wizyt, w kolejnych retrospekcjach, powstaje skomplikowany portret skazanego: polityczne dyskusje, kontrowersyjne wykłady, seks ze studentką, oskarżenia o gwałt, alkoholizm, rozwód, rozpacz. Na kilka godzin przed egzekucją Bloom dochodzi do wniosku, że skazanie Gale'a jest skutkiem politycznej manipulacji i spisku. Przekonana o niewinności profesora, prowadzi wyścig z czasem, by udowodnić, że został on niesłusznie skazany i nie może być stracony. Jak spowodować wstrzymanie wykonania wyroku? Komu zależy na ostatecznym uciszeniu bezkompromisowego intelektualisty?"

 

Na wstępie powiem tak - rzadko się zdarza żeby jakiś film mnie dosłownie rozjebał. Temu się udało...

Z obejrzeniem "Życie za życie" czaiłem się dość długo, bo pomimo, że słyszałem na jego temat bardzo pozytywne opinie - miałem film na płytce, a w pierwszym rzędzie "czyszczę" zawsze to co mi zawala twardziela Po seansie żałuję tego, że tak długo zwlekałem (pewnie większość dawno go już widziała), bo dramat ten jest świetny pod każdym względem.

Mamy tutaj kontrowersyjny temat (kara śmierci), zajebiste aktorstwo (Kevin Spacey rewelacyjny jak zwykle + niewiele mu ustępujące Kate Winslet i Laura Linney), stopniowo dawkowane napięcie (wszystko opiera się na retrospekcjach, które powoli zasiewają w Winslet - a także i w widzu - wątpliwość w to, czy Spacey został słusznie oskarżony i skazany na "czapę") oraz niesamowitą końcówkę, która centralnie rozpierdala (przynajmniej mnie). Czegóż można chcieć więcej?

"Życie za życie" trwa ponad 2 godziny ale akcja od samego początku toczy się tak wartko, że człowiek zupełnie nie czuje upływu czasu. Elementy układanki są odkrywane w taki sposób, że do samego końca nie można być pewnym, czy Spacey jest winny, czy może jednak go wrobiono (przecież w ciele ofiary znaleziono jego spermę...), a Winslet - ze sceptycznej dziennikarki, mającej wyrobiony pogląd na sprawę - powoli zamienia się w osobę podejmującą desperacką walkę o życie niewinnego (może tylko w jej mniemaniu?) człowieka. Jaki będzie wynik tej walki? Czy Kate zdąży ocalić Kevina? Czy Spacey faktycznie jest niewinny, czy może tylko sprytnie manipuluje dziennikarką? Przekonajcie się sami. Ja od siebie dodam tylko, że dawno już nie oglądałem tak dobrego dramatu, który pochłonąłby mnie bez reszty. Jeżeli ktoś jeszcze go nie oglądał - pozycja z gatunku "musisz to zobaczyć!" dla każdego pasjonata tego typu filmów. Moja ocena: 9-/10.

 

Jak zobaczylem taka wysoka ocene, to nie moglem przejsc obojetnie. Krotko tylko dodam (gdyz i tak nie zwyklem pisac recenzji filmow starszych), ze od siebie dalem mocne - 8/10. Martwilo mnie pare spraw podczas seansu, co nie zmienia faktu, ze to cholernie dobre kino. Niestety, w zadna wieksza polemike sie tutaj nie wdam, bo sporo osob moglo tego nie ogladac, a ja apeluje do nich, zeby nadrobili zaleglosci. Dobra postac (Spacey), trafiajace do widza dialogi, ciakawa intryga i przede wszystkim, miazdzaca koncowka = moje kino. Tak wysokie oceny rzadko sie znajduja w moich recenzjach, wiec to moze okaze sie jakas zacheta dla tych, ktorzy ten film pomineli.

 

Obiecuje, że od nowego roku będę wrzucał krótką(no dobra, czasami dłuższą) recenzje każdej produkcji którą obejrzę(N!KO, konkurencja się zbliża!).

 

No i teraz bede musial znalezc robote przy komputerze... ;)

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215180
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Ostatnio naprawdę mam szczęście do dobrych produkcji i nie psuje sobie końcówki roku tym co zaśmieca mi dysk(z tym zacznę ten nowy rok :D ), a jako, że ostatnio była mowa o filmie Alana Parkera to znów postanowiłem sięgnąć po jego dzieło, mianowicie Midnight Express z 1978 roku(Oscarowy scenariusz Olivera Stone'a), który leżał już u mnie szmat czasu.

 

Tytułowy "Midnight Express" w więziennym slangu oznacza ucieczkę. O wydostaniu się z piekła marzy właśnie Billy Hayes, amerykański student, który trafił do tureckiego więzienia za przemyt narkotyków. Został aresztowany na lotnisku w Stambule, gdy wracał z wakacji. Dziewczynie, która z nim podróżowała, udało się bezpiecznie opuścić kraj. On trafił za kratki.

 

Ten opis w pełni nie oddaje klimatu filmu, który jeżeli chodzi o warstwę psychologiczną totalnie wymiata, idealnie dobrana obsada(połączenie młodości i rutyny) sprawia, że czuje się wnętrze tego więzienia. Jeżeli ktoś zwraca uwagę na muzykę to w tym filmie będzie miał kilka rarytasów, które potrafią mocno wzmocnić niektóre sceny. Film oparty na prawdziwej historii Billy'ego Hayesa, która od młodego człowieka przechodził straszną męczarnie, zarówno fizyczną jak i psychiczną przede wszystkim. Doskonałe zbudowane postacie drugoplanowe(strażnik - skurwiel, adwokat - sprzedawczyk), chociaż rozumiem, że akurat to nie musiało się wszystkim spodobać. Filmy oceniam gatunkowo, więc nawet komedia romantyczna ma u mnie szanse na maksymalną notę, bo zaraz ktoś pomyśli, że każdy film oceniam tylko w skali 8-10, a to po prostu dobra seria(chociaż u mnie wysokie oceny przychodzą dość łatwo, nie miałem wiele razy problemów z daniem "dychy"). 9/10

 

No i teraz bede musial znalezc robote przy komputerze... ;)

 

Przeceniacie mnie chyba troszeczkę. 8)

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215218
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Black Swan (2010)

 

"Film nawiązuje do jednego z najsłynniejszych na świecie przedstawień baletowych - "Jeziora Łabędziego". Opowiada historię Niny (Natalie Portman), baleriny występującej na deskach teatrów w Nowym Jorku. Balet całkowicie pochłania jej życie i jest gotowa wiele dla niego poświęcić, aby spełnić swoje marzenia i grać w jak najlepszych spektaklach. Jej ambicje są podsycane przez matkę, Erikę (Barbara Hershey), która nieustannie kontroluje życie córki. Wkrótce Ninie trafia się niesamowita okazja. Dyrektor teatru, Thomas (Vincent Cassel), decyduje się zastąpić kimś nowym primabalerinę Beth MacIntyre (Winona Ryder), która występowała w "Jeziorze Łabędzim". Jako pierwsza przychodzi mu na myśl Nina, jednak baletnica ma konkurencję - nową, bardzo zdolną tancerkę Lily (Mila Kunis). Rola księżniczki Odetty jest bardzo trudna do zagrania. Baletnica musi sobie poradzić zarówno z rolą Białego, symbolizującego niewinność i grację, jak i z rolą zmysłowego i uwodzicielskiego Czarnego Łabędzia. Nina doskonale pasuje do roli Białego Łabędzia, natomiast Lily do jej przeciwieństwa - Czarnego. Pomiędzy dziewczynami rodzi się rywalizacja..."

 

Powiem tak - o wielkości tego obrazu może świadczyć chociażby to, że balet na liście moich zainteresowań znajduje się daleko za grą w polo czy curlingiem :D a Aronofsky potrafił zrobić film na ten temat, który przez niemal 2 godziny nie pozwalał mi oderwać wzroku od telewizora i powodował wstrzymywanie oddechu. Gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że tak wkręci mnie film, którego większość akcji to baletowe piruety i operowe wycie (nie bij, Jin :twisted:), to pewnie z pobłażliwością popukałbym się w czoło :D

"Czarny Łabędź" to doskonały film z pogranicza dramatu psychologicznego i thrillera. Pomimo mało interesującej (mnie, osobiście) tematyki, reżyser potrafił tak niesamowicie poprowadzić akcję i przedstawić zatracanie się głównej bohaterki, że jeszcze długo po zakończeniu seansu byłem pod jego wrażeniem. Duża tu też zasługa Natalie Portman, która zagrała jedną z najlepszych ról w swoim życiu i na chwilę obecną jest dla mnie murowanym kandydatem do Oscara. Natalka niemal rok ćwiczyła (przed rozpoczęciem zdjęć do filmu) balet, aby wiarygodnie wypadać w "tańczonych" scenach i trzeba jej oddać, że wypadła rewelacyjnie. Poza tym - świetnie potrafiła oddać (np. poprzez grę twarzą i bodylanguage) emocje targające jej zagubioną bohaterką, która dla osiągnięcia sukcesu (perfekcyjne zagranie roli Królowej Łabędzi) coraz bardziej osuwa się na skraj obłędu. Bardzo solidnie wypada też cały drugi plan, z Vincentem Cassel, Milą Kunis i Barbarą Hershey na czele. Doskonale się ogląda ludzi dla których "warsztat aktorski" nie jest tylko pustym frazesem i potrafią niesamowicie nadać realizmu odgrywanym postaciom.

Bardzo istotnym elementem "Black Swan" jest jego strona wizualna, bo pod tym kątem film Aronofsky'ego to prawdziwa perełka. Świetne zdjęcia, piękna oprawa muzyczna, stroje i montaż - to jak najbardziej bardzo mocne atuty opisywanego filmu. Nawet dla takiego "baletowego profana" jak ja - to co dane mi było oglądać, emanowało po prostu pięknem i perfekcją.

Reasumując - bardzo dobry film. Z resztą Aronofsky wyrobił sobie już u mnie taka renomę ("Requiem for a Dream", "Fountain", "Wrestler", "Pi"), że nawet gdyby nakręcił obraz o zbieraczach piachu na Saharze - i tak łyknąłbym go w ciemno :wink: Polecam jak najbardziej "Czarnego Łabędzia", bo pomimo mało chwytliwej tematyki potrafi on bezapelacyjnie oczarować i uwieść doskonałą grą aktorską, przepięknymi zdjęciami, muzyką i wnikliwą psychologią postaci. Moja ocena 8/10

 

P.S. Bonkol, jeżeli wytrzymasz, to poczekaj jednak na dvdrip, bo film zdecydowanie wart jest obejrzenia w najlepszej jakości (ja niestety nie wytrzymałem :D, ale jak wyjdzie na DVD to obejrzę go raz jeszcze) ze względu właśnie na niesamowitą stronę wizualną tego obrazu.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215544
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  2 014
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  06.11.2003
  • Status:  Offline

http://1.fwcdn.pl/po/97/64/349764/7322814.3.jpg?l=1270175080000

"Enter the Void"

 

Oscar i jego siostra Linda niedawno przybyli do Tokio. Oscar jest dilerem narkotyków, Linda pracuje jako striptizerka w nocnym klubie. Pewnej nocy, Oscar zostaje złapany i postrzelony przez policję. Kiedy umiera, jego duch pozostając wierny obietnicy złożonej siostrze, że nigdy jej nie zostawi, odmawia rezygnacji ze świata żywych. Wędruje przez miasto, jego wizje stają się coraz bardziej zniekształcone i koszmarne. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość scalone w halucynacyjnym wirze.

 

W końcu znalazłem nieco wolnego czasu (a raczej, wolny czas znalazł niestety mnie) dzięki czemu mogę w końcu napisać nieco o filmie, którego mojej opinii Raven chyba by się nie doczekał :) "Enter the Void" już od samego początku przyciągało mnie opiniami, mówiącymi o tym, że twórcy zaserwowali nam Europejski odpowiednik kultowego "Requiem dla Snu". Jako, że dzieło Aronofsky'ego uważam, za jeden z najważniejszych filmów w ostatnich 25-latach, do obejrzenia "Enter the Void" nie trzeba było mnie przekonywać.

 

Już od pierwszych minut zostajemy wciągnięci w niesamowity klimat filmu. Pierwsze 40 minut jest naprawdę mocne. Wpływa na to kilka czynników. Po pierwsze, z miejsca stajemy się oczami Oscara, przez co postrzegamy dokładnie świat, tak jak on. Kiedy Oscar upali się DMT (dimetylotryptamina), nagle przed jego i zarazem naszymi oczami pojawiają się wszelakie fraktale, kształty które trudno wytłumaczyć logicznie, wnikamy w głębie bohatera. Kiedy odbiera telefon, leżąc na łóżku i będąc upojony narkotycznie, niemalże odczuwamy to samo. Oglądając "Enter the Void" z kumplem przy piwie po prostu nas te sceny rozpieprzyły, w pozytywnym sensie! Kapitalny pomysł oraz realizacja. Strach pomyśleć, co by było, gdyby film był wykonany w technologii 3D :) Tak jak wspomniałem, pierwsze 40 minut jest bardzo mocne, głównie przez dosłowne upalenie bohatera, a później wędrówkę z jego znajomym przez Tokio oraz sam finał, czyli będąc śmiertelnie postrzelonym przez policję. Swoja drogą, jeśli ktoś sięgnie po "Enter the Void", scenę samego postrzelenia oraz tego co dzieje się z bohaterem zaraz po tym zdarzeniu, zobaczyć wręcz musi! Scena jest naprawdę świetnie wykonana a ładunek emocjonalny który przy niej towarzyszy, jest wręcz ogromny. W ciągu tych kilkudziesięciu minut poznajemy także Lindę, w zasadzie w scenie w której uprawia seks ze swoim pracodawcą - Mario, jak również w momencie otrzymania wiadomości o śmierci brata. I to w zasadzie tyle. Pierwsze 40 minut tak jak wspomniałem, jest bardzo mocne i jest zarazem wstępem do całej historii ukazanej w tym obrazie, której przedstawienie zajmuje 2,5 godziny! Historii nomen omen związanej z przeszłością Oscara oraz Lindy. Tutaj mamy ukazany szereg wydarzeń, które możemy obejrzeć za sprawą ducha Oscara. Narodziny, pierwszy krzyk, wspólne kąpiele, zabawy czy też moment, kiedy Oscar widzi swoich rodziców uprawiających seks. To jest sielanka, jednak przychodzi moment na bardzo ponure sceny z przeszłości tej dwójki - wypadek w którym giną rodzice Lindy i Oscara (scena pomimo, że trwa zaledwie kilka sekund, zrobiona jest świetnie i mocno), pogrzeb, zabranie rodzeństwa od rodziny do domu dziecka. W tych scenach rozgrywa się prawdziwy dramat. Później dowiadujemy się jak Oscar trafił do Tokio i zarazem jak udało mu się wejść bardzo mocno do narkotykowego środowiska. Ściągnięcie siostry do Japonii, która powoli zaczyna staczać się, biorąc narkotyki, uprawiając seks ze swoim pracodawcą a później usuwając ciążę (również dosyć mocna scena). Niewątpliwie te elementy przedstawione w "Enter the Void" kostrukcyjnie przedstawiają się perfekcyjnie! Po prostu, to się ogląda i w pewnym sensie jest się obok bohaterów. Tyle mniej więcej o fabule.

 

Tak jak wspomniałem, realizacyjnie film to czysta perfekcja! Niektórych może denerwować ponurość oraz towarzyszące nam przez cały czas kolory i różne przejścia pomiędzy nimi, mając wrażenie, że jest się dosłownie "upalonym". Jednak dla mnie, to jest właśnie najmocniejszy punkt tego filmu (obok fabuły). Po prostu, na taką skalę nie było to wcześniej tak wykorzystane. Tutaj sprawia niesamowite wrażenie, przedstawiając nam Tokio jak z innej bajki. Dodaje to jeszcze większego uroku temu dramatowi. Chociażby pod tym względem film trzeba po prostu zobaczyć!

 

Zastrzeżenia można mieć i to miejscami dość spore do gry aktorskiej, która mnie osobiście momentami nie przekonywała. "Enter the Void" jest filmem Europejskim, nakręconym w Japonii i na ilość krajów które towarzyszyły przy tym projekcie (Francja, Niemcy oraz Włochy), obsada mogła by być ciekawsza, oczywiście patrząc na aktorów ze Starego Kontynentu. Pod tym względem, jak dla mnie "-" i praktycznie jedyny. Bo co prawda można doczepić się do ścieżki dźwiękowej, jednak to co zostało zastosowane w tym filmie, mnie jak najbardziej się podobało.

 

"Enter the Void" nie jest napewno filmem dla każdego. Trwa 2,5 godziny. Ma bardzo nużący ale wręcz unikalny klimat. Co by nie mówić, mnie ten film wręcz zauroczył. Momentami moim zdaniem jest mroczniejszy od "Requiem dla Snu", jednak mimo wszystko, są osoby którym takie przedstawienie problemu nie będzie się podobało. Dlatego też "Enter the Void" ma bardzo zróżnicowane oceny, począwszy od tych najgorszych a skończywszy na najwyższych. Trzeba sobie jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Tego filmu nie można postawić na jednej półce obok "Requiem dla Snu". Dlaczego? Bo obraz Europejczyków, pomimo, że traktuje o narkotykach, nie skupia całej swojej uwagi na tym problemie. Przedstawia szereg innych spraw a narkotyki są tylko dodatkiem. Może tylko aż "dodatkiem", lecz napewno mocno ukazanym, chwilami mocniej niż w filmie Aronofsky'ego...

 

Ocena filmu: 8-/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215731
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  1 864
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  09.01.2008
  • Status:  Offline

Gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że tak wkręci mnie film, którego większość akcji to baletowe piruety i operowe wycie (nie bij, Jin ), to pewnie z pobłażliwością popukałbym się w czoło

 

Minuta ciszy ...

 

Nie wiem czy kolejność zamierzona, ale dodam tylko od siebie, że balet w mojej hierarchii artystycznej stoi twardo na pierwszym miejscu. :oops: Jutro, w temacie o zwiastunach opiszę, dlaczego aż tak mnie ciągnie do tego obrazu, a po 21 stycznia wrzucę tutaj kilka słów. :)

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-215832
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

127 Hours (2010)

 

"Najnowszy film Danny'ego Boyle'a, wyróżnionego Oscarem za "Slumdog. Milioner z ulicy", to ekranizacja książki Arona Ralstona. Dramatyczne przeżycia młodego alpinisty, który podczas samotnej wędrówki zostaje uwięziony w rozpadlinie skalnej w niedostępnych górach Utah i jest zmuszony do desperackiej walki o przetrwanie"

 

Od zawsze miałem słabość do klimatycznych historii, opartych na ciekawym pomyśle i dramatyzmie sytuacyjnym, pozbawionych jakichś efekciarskich sztuczek. Jeżeli do tego jeszcze dochodzi to, że film oparty jest na faktach i przez 90% czasu trwania, akcja toczy się w jednym miejscu oraz opiera się na jednym aktorze - to już z samego założenia obraz taki jest dla mnie jak najbardziej wart uwagi.

Oglądając "127 Godzin" trudno ustrzec się porównań z innym, podobnym (ze względu na "pomysł" oraz formę) filmem a mianowicie "Buried". Na mnie "Pogrzebany" wywarł bardzo dobre (gdyby nie idiotyczny pomysł "z wężem" to powiedziałbym nawet, że - rewelacyjne) wrażenie i "127 Hours" jest bardzo porównywalny w tej kwestii, chociaż "Buried" to czysta fantazja reżysera a opisywana produkcja bazuje jednak na historii, która rozegrała się naprawdę (in plus dla filmu). Mamy więc tutaj "prostą" opowieść o młodym kolesiu, który postanowił wybrać się na wspinaczkę po skałkach. Podczas penetrowania kanionu, przez niefortunny zbieg okoliczności - wielki głaz osunął się, przygniatając mu rękę i uwięził go na skale. Przez większość filmu oglądamy więc dramat głównego bohatera, który wszelkimi sposobami usiłuje wydostać się z pułapki, walcząc oprócz tego ze zmieniającą się temperaturą (gorąco w dzień a zimno w nocy), wyczerpaniem organizmu oraz szybko kurczącymi się zapasami jedzenia oraz wody.

To co najciekawsze w "127 Hours" to retrospekcje z życia bohatera (zwłaszcza ich świetna, nowatorska forma, kiedy to np. koleś sam ze sobą "przeprowadza" - w stylu telewizyjnego show - wywiad do kamery, opisując dlaczego nikogo nie poinformował o celu swojej eskapady. Kozacko to wyszło!) oraz psychodeliczne wizje wyczerpanego chłopaka, któremu z upływem czasu umysł coraz częściej zaczyna płatać figle (niekiedy dopiero po fakcie orientujemy się co było prawdą a co wizją siadającej psychiki bohatera. Bardzo ciekawe i efektowne rozwiązanie...).

Od strony wizualnej film jest bez zarzutu (świetna praca kamery) i aktorsko też wypada bardzo solidnie (główna rola została z powodzeniem udźwignięta a nie było to łatwe zadanie). Poza tym - akcja zawiązuje się dość szybko i jest prowadzona na tyle umiejętnie, że widz z łatwością może wczuć się w położenie głównego bohatera i przeżywać wraz z nim walkę o życie.

Jeżeli mam być szczery, to jednak "Buried" jakoś wstrząsnął mną bardziej, bo jednak być pogrzebanym pod ziemią, mając niemal zerowe szanse na odnalezienie a być uwięzionym pomiędzy skałami, gdzie zawsze jest jakaś choćby minimalna szansa, że ktoś (jacyś turyści, przelatujący helikopter itp.) nas przypadkiem zauważy - to dla mnie, z punktu widzenia "kupy w majtach na samą myśl" sprawa nieporównywalna. Poza tym, nigdy nie kumałem fanów sportów ekstremalnych, którzy dla swojego hobby ryzykują życiem, tak więc tutaj ciężko mi było w pełni współczuć głównemu bohaterowi (szczerze mówiąc - kretyn sam był sobie winien, bo był zbyt pewny swoich umiejętności i nikogo nie poinformował gdzie się wybiera) tak jak było to w przypadku kolesia pogrzebanego żywcem w "Buried". Nie zmienia to jednak faktu, że "127 Godzin" to pozycja mocna, wciągająca i warta polecenia, zwłaszcza wszystkim wielbicielom dramatów "dziejących się w jednym miejscu i opierających się na jednym aktorze". Już samo to, że ta historia wydarzyła się naprawdę, sprawia że łatwo utożsamić się z bohaterem i kibicować mu w nierównej walce o uwolnienie ze śmiertelnej pułapki. Moja ocena: 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-216726
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Mary and Max (2009)

 

"Pewnego dnia samotna, 8-letnia dziewczynka z dalekiej Australii, wybiera przypadkowe nazwisko z nowojorskiej książki telefonicznej i na adres nieznajomego wysyła list z tabliczką czekolady. Dziewczynka nazywa się Mary Dinkle i mieszka w Melbourne. Jej życie nie zapowiada się zbyt ciekawie – w domu bieda, matka pije, a ojciec spędza cały czas w szopie, wypychając martwe ptaki. Mary bardzo potrzebuje przyjaciela. Nieznajomy w Nowym Jorku to Max Horowitz - samotny, grubawy 45-latek, który bierze życie na przeczekanie. Niczego się już nie spodziewa, a już najmniej listu z czekoladą od 8-letniej Australijki. Max odpisuje Mary i tak rodzi się chyba najdziwniejsza i najpiękniejsza przyjaźń na świecie. Ta przyjaźń trwa ponad 20 lat, w czasie których Mary zmienia się w kobietę, zakochuje się, wychodzi za mąż i uczy się marzyć, podczas, gdy Max trochę się starzeje, znajduje w Mary bratnią duszę, a przede wszystkim odnajduje radość życia. Przez wszystkie te lata Mary i Max jeszcze się nie spotkali. Ciekawe co będzie, gdy wreszcie staną twarzą w twarz…

 

Mary i Max to przede wszystkim słodko-gorzka opowieść o piętnie dziwaczności, opowiedziana w sposób oryginalny, bezkompromisowy i urzekająco szczery, co okazuje się niewątpliwie kluczem do sukcesu filmu Elliota. Reżyser podejmuje próbę zgłębienia uniwersalności ludzkich pragnień – potrzeby akceptacji, bliskości, ciepła, krytycznie patrząc na ignorancję, wręcz wrogość otoczenia wobec tytułowych postaci. Znakomicie scharakteryzowani, ekscentryczni bohaterowie, soczyste dialogi (a właściwie listowne monologi) pełne ironicznego, czarnego humoru oraz dopracowana w każdym szczególe forma animacji poklatkowej sprawiają, że film "Mary i Max" zdobył szereg wyróżnień na festiwalach, a w ocenach wielu zasługuje nawet na Oscara."

 

Czy można na poważnie traktować dramat, który jest animacją i od strony wizualnej podobny jest do emitowanych kiedyś u nas w TVP (podczas dobranocek) "Sąsiadów" (plastelinowi bohaterowie)? Zapewniam Was, że można a "Sam and Max" stanowi tego najlepszy przykład. Pomimo, że sam wygląd bohaterów jest dość "zabawny" (typowe "plastelinki") to poruszane tematy wcale do zabawnych nie należą, bo mamy tutaj pokazane takie problemy jak samotność, niezrozumienie, patologia w rodzinie, alkoholizm, choroba psychiczna, samobójstwo czy homoseksualizm. Pod "bajkową" powłoką kryje się bardzo poważny i smutny dramat na temat piekła samotności, który pokazuje jak popieprzone potrafi być to nasze życie, ale i też jak wielka siła potrafi drzemać w przyjaźni, nawet w tej tylko "korespondencyjnej" - jeżeli nie posiada się nic poza nią...

Reżyser z premedytacją (ze względu na depresyjność tematyki) wybrał taką a nie inną formę obrazu, ponieważ warstwa animacyjna ma być niejako filtrem, pozwalającym widzowi przeżywać wydarzenia razem z bohaterami, ale też zachować do nich pewien dystans. Osiągać ten cel pomaga też częste zastosowanie czarnego humoru i ironii, lekko łagodzących wydźwięk dołujących sytuacji, w które obfituje szara codzienność głównych bohaterów. Myślę, że bez tych zabiegów film byłby strasznie ponury i spora część widzów mogłaby się czuć zawiedziona takim odzierającym ze złudzeń seansem (ludzie ogólnie wolą optymistyczne, słodkie pierdzenie).

To co najciekawsze w "Mary and Max" to to, że film podobno opiera się na prawdziwej historii, która zapewne została trochę podkoloryzowana na potrzeby filmu, ale jej główny trzon (ponad 20 letnia korespondencja tak różnych od siebie, także wiekowo, osób - mieszkających na dwóch różnych krańcach świata) jest ponoć faktem. Sprawia to, że obraz ogląda się z fascynacją i niedowierzaniem, że w dzisiejszych czasach, kiedy każdy dba tylko o własny tyłek, taka - wydawać by się mogło wręcz niemożliwa - "korespondencyjna", bezinteresowna przyjaźń osoby dorosłej i dziecka, przetrwała tak długo oraz wniosła choć odrobinę światła w życia dwójki outsiderów.

Na dobrą sprawę film składa się tylko z obrazów i epistolarnych odczytów narratora, który zapoznaje widza z treścią listów przesyłanych sobie przez głównych bohaterów. Niewiele mamy tutaj dialogów, czy nawet kwestii wypowiadanych przez samych Mary czy Maxa. Czyni to z nas obserwatorów niejako tylko "z zewnątrz". Reżyser pozwala nam tylko i wyłącznie patrzeć. Nie pozwala wkroczyć "z butami" w intymny świat niespotykanej przyjaźni i zrozumienia jaki wytworzył się pomiędzy bohaterami.

To co mi nie przypadło do gustu w tym obrazie, to wygląd postaci, które jak dla mnie są najzwyklej w świecie brzydkie. Nie mylmy jednak pojęć - nie są źle zrobione (tutaj nie można niczego zarzucić twórcom), są po prostu wizualnie mocno nacechowane turpizmem i myślę, że to także był specjalny zabieg reżysera, który poprzez wygląd bohaterów (nie tylko tych głównych) chciał podkreślić prawdę (odpychające realia - odpychające fizis postaci) o świecie w którym oni (a może i my?) żyją.

Bardzo interesująca "bajka dla dorosłych", gdzie poważna tematyka stoi w zdecydowanej opozycji do rozrywkowej formy wizualnej (animacja) a depresyjność poruszanych tematów wystarczyłaby na obdzielenie dwóch "normalnych" dramatów. Mocna dawka smutku i beznadziei, ale też nie pozbawiona tego niewielkiego światełka w tunelu, bo skoro dwie samotne osoby, które dzieliło niemal wszystko (wiek, pochodzenie, odległość, życiowe cele itp.) mogły się pomimo wszystkich przeciwności odnaleźć i mimo wszystko zmienić swoje życie na lepsze - to może i dla nas jest jeszcze nadzieja? Moja ocena: 7/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-217019
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  5 045
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  22.12.2005
  • Status:  Offline

Rysa - film Michała Rosa przedstawia historie pewnego małżeństwa z bardzo solidnym stażem. Podczas imprezy urodzinowej Joanna dostała anonimowy prezent w postaci kasety wideo na której był nagrany wywiad świadczący o tym, że jej mąż Jan został zwerbowany do SB jeszcze przed jej poznaniem i że od początku donosił na jej ojca. Od tego momentu na pierwszy plan wchodzi psychologia postaci, Jan(Krzysztof Stroiński) próbuje przekonać żonę to wszystko stek bzdur, stara się ratować małżeństwo podejmując się wszystkiego na co tylko starcza mu sił. Joanna(Jadwiga Jankowska-Cieślak) natomiast od początku twierdzi, że wierzy w zapewnienia męża jednak z dnia na dzień coraz bardziej zamyka się w sobie, przechodzi załamanie psychiczne, a wszystko pogarsza się z każdą chwilą. Film trzyma w napięciu, widz ogląda film z oczekiwaniem na zakończenie i poznanie prawdy, a jaka ta prawda była ? Oczywiście tego jak się cała historia potoczyła i jak się zakończyła nie wyjawię, ale film mi się podobał. Potencjał był jednak większy i myślę, że nie został do końca wykorzystany, można było dodać więcej wątków politycznych, czy więcej postaci drugoplanowych(świetna rola Jerzego Nowaka i właśnie takich epizodów mi brakowało) i przedłużyć film, bo trwał mniej niż półtora godziny. 7/10
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-217042
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  2 014
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  06.11.2003
  • Status:  Offline

http://www.cinemablend.com/images/news/21780/Gorgeous_New_Black_Swan_Poster_1290002831.jpg

"Black Swan" ("Czarny Łabędź")

 

Film nawiązuje do jednego z najsłynniejszych na świecie przedstawień baletowych - "Jeziora Łabędziego". Opowiada historię Niny (Natalie Portman), baleriny występującej na deskach teatrów w Nowym Jorku. Balet całkowicie pochłania jej życie i jest gotowa wiele dla niego poświęcić, aby spełnić swoje marzenia i grać w jak najlepszych spektaklach. Jej ambicje są podsycane przez matkę, Erikę (Barbara Hershey), która nieustannie kontroluje życie córki. Wkrótce Ninie trafia się niesamowita okazja. Dyrektor teatru, Thomas (Vincent Cassel), decyduje się zastąpić kimś nowym primabalerinę Beth MacIntyre (Winona Ryder), która występowała w "Jeziorze Łabędzim". Jako pierwsza przychodzi mu na myśl Nina, jednak baletnica ma konkurencję - nową, bardzo zdolną tancerkę Lily (Mila Kunis). Rola księżniczki Odetty jest bardzo trudna do zagrania. Baletnica musi sobie poradzić zarówno z rolą Białego, symbolizującego niewinność i grację, jak i z rolą zmysłowego i uwodzicielskiego Czarnego Łabędzia. Nina doskonale pasuje do roli Białego Łabędzia, natomiast Lily do jej przeciwieństwa - Czarnego. Pomiędzy dziewczynami rodzi się rywalizacja. Na dodatek Nina pada ofiarą brutalnego gwałtu i zaczyna miewać omamy. Odkrywa w sobie ciemniejsze strony charakteru i czuje, że dzięki temu może lepiej zagrać Czarnego Łabędzia.

 

Z filmami Darren'a Aronofsky'ego jest tak, że kiedy zbliża się ich premiera, oczekiwania jak i ciekawość tego co nam ten niewątpliwie świetny reżyser zaserwuje, jest ogromna. Aronofsky bowiem już dawno wyrobił sobie nazwisko reżysera, który w USA kręci kino bardzo oryginalne, nieco na przekór tendencjom rodem z Hollywood. Z emocjami wyczekiwaliśmy zatem "Czarnego Łabędzia", na którego przyszło czekać nam nieco ponad dwa lata od premiery ostatniego filmu Aronofsky'ego, wielokrotnie nagradzanego "Zapaśnika". Emocje jak i ciekawość była tym większa, że potęgował do tego temat "Black Swan" a mianowicie przedstawienie baletowe "Jezioro Łabędzie", które miało być głównym tłem dla tego obrazu. Już na tym etapie film zapowiadał się bardzo ciekawie...

 

Zacznijmy jednak po kolei. Już na samym początku poznajemy Nine, w której rolę wciela się Natalie Portman. Nina jest niewątpliwie na topie w jednym z nowojorskich teatrów i od czterech lat nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Można powiedzieć, że perfekcjonistka w każdym calu i pracoholiczka niczym potentat medialny - Rupert Murdoch. Postać Niny jest przedstawiona w pierwszej cześci filmu dokładnie tak, aby przedstawić z jednej strony jej wielki talent a z drugiej, ułomności które z tego powodu wynikają. Nina bowiem nie ma praktycznie życia prywatnego, a jeśli możemy powiedzieć o jakimś, to skupia się ono jedynie wokół matki pod której "pantoflem" się znajduje. Wraz z dostaniem głównej roli w "Jeziorze Łabędzim" oraz poznaniem Lily jest życie się zmienia. Od tego momentu Aronofsky serwuje nam istny młynek w naszym umyśle. Przepływ wszelakich informacji podczas scen z Niną jest doprawdy imponujący, pomimo że wiele z nich to tak naprawdę...halucynacje. Nina jest bowiem tak poświęcona karierze, że doprowadza ją do istnego obłędu i jej stan psychiczny upada. Nawet moment kiedy może nieco się zrelaksować, przeradza się w koszmar. Generalnie, film praktycznie w 100% jest takim "młynkiem" i lawirowaniem pomiędzy światem realnym a halucynacjami. Aronofsky dał tutaj po raz kolejny ogromny popis, bowiem konstrukcyjnie film faktycznie może przypominać "Jezioro Łabędzie", patrząc przez pryzmat głównej bohaterki. Z drugiej z kolei, Darren po raz kolejny bawi się widzem, przedstawiając mu praktycznie na raz wiele informacji i ogłupiając go. W praktyce taka mieszanka wychodzi po prostu kapitalnie! Jeśli ktoś bowiem myślał, że film o balecie może być nudny, to po obejrzeniu tego co dokonał Aronofsky w "Black Swan", zmieni swoje zdanie o 180 stopni.

 

Na wielkość "Czarnego Łabędzia" oprócz świetnej reżyserii wpływa przede wszystkim kapitalna kreacja Natalie Portman. Już w tym momencie, kiedy mamy wyścig po Oscary w mojej i nie tylko mojej opinii, Portman jest jedną z głównych kandydatek do tej nagrody! Zagrała świetnie, ja bym powiedział, że wręcz fenomenalnie! Z jednej strony świetnie sprzedała siebie jako baletnicę, przez co widz faktycznie odbierał ją jakby to był jej zawód. Z drugiej strony z kolei niemalże ciągłe sceny obłędu Niny zostały zagrane tak autentycznie, że można było to poczuć niemalże na własnej skórze. Jeśli Natalie osiągnęła jeden ze szczytów w swojej karierze, to na pewno w "Czarnym Łabędziu".

 

W zasadzie nie ma co wspominać o pozostałych aktorach, którzy są tylko tłem dla fenomenalnej Portman. Fakt, przewija się Winona Ryder w roli "wypalonej" baletnicy, Beth Macintyre ale na jej rolę trzeba spojrzeć bardziej przez pryzmat epizodu. W "Czarnym Łabędziu" główną aktorką jest Natalie Portman i cała uwaga skupia się wokół niej, niczym w przedstawieniu baletowym. Muzyka (nomen omen, świetnie dopasowana do filmu), czy też role drugoplanowe są tylko tłem, swoistym uzupełnieniem całości.

 

Podsumowując. Do "Black Swan" podchodziłem zachęcony recenzjami i opiniami na zachodnich serwisach ale również samo nazwisko Aronofsky'ego który jest moim ulubionych reżyserem wręcz przyciągnęło do obejrzenia tego obrazu. Nie zawiodłem się, wręcz przeciwnie - film mnie niesamowicie zaskoczył swoją dramaturgią, chaosem jak i ciekawym przedstawieniem baletu. Niewątpliwie film, który musi dostać chociażby jednego Oscara. W tym wypadku Natalie Portman wydaje się, że nie ma konkurencji na tym polu.

 

Ocena ogólna filmu: 9-/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-217664
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  2 014
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  06.11.2003
  • Status:  Offline

http://ravho.com/wp-content/uploads/2010/10/awake.jpg

"Awake" ("Przebudzenie")

 

Bohaterem jest Clay, młody miliarder zarządzający wielką korporację wraz z matką. Oprócz pieniędzy, luksusów i pięknej dziewczyny ma poważny problem: słabe serce. Potrzebna jest natychmiastowa transplantacja. Clay, mimo sprzeciwu matki, poddaje się operacji u swojego przyjaciela, doktora Jacka Harper , który już raz uratował mu życie. W międzyczasie, bierze jeszcze szybki ślub ze swą ukochaną. Gdy już leży na stole operacyjnym, po podaniu narkozy, okazuje się, że jest sparaliżowany, ale świadomy. Tymczasem, lekarze, zaczynają operację. Skalpel złowieszczo wbija się w skórę…

 

Na kilka tysięcy dokonywanych na świecie operacji, zdarzają się przypadki, gdzie pacjent pomimo przebywania w stanie narkozy, jest w pełni świadomy tego, co się z nim dzieje. Nie jest to science fiction, lecz niestety szokująca i bolesna prawda. Właśnie ten fakt posłużył do nakręcenia filmu "Przebudzenie" który w planach twórców, miał w pewnym sensie zaszokować szerszą widownię. Niestety, na planach tylko się skończyło...

 

"Przebudzenie" pomimo ciekawego pomysłu, który daje ogromne pole możliwości, tak naprawdę nie wykorzystuje go nawet w 80%. Przede wszystkim, jak na thrillero-dramat, film jest zdecydowanie za krótki. Niecałe 1,5 godziny seansu to zdecydowanie za mało aby opowiedzieć widzowi historię, która z jednej strony będzie przejmująca, a z drugiej wstrząśnie nim. Już od samego początku wszystko w "Awake" dzieje się bardzo szybko i nawet fakt, że pewnego rodzaju "powrót do przeszłości" serwuje nam reżyser, Joby Harold w trakcie seansu, nie rekompensuje tego. Harold bowiem twardo stawia nas przed faktem dokonanym i niczym w "Incepcji" musimy dane fakty po prostu zaakceptować. Dla filmu o takim potencjale jak "Przebudzenie", jest to ogromny minus, tym bardziej, obraz ten mógłby być ze spokojem dłuższy o 30 minut. Co dałby ten czas? Napewno szersze rozwinięcie fabuły, zwłaszcza z przeszłości głównego bohatera a nie przedstawienie jej w skrócie. Wydłużenie filmu wpłynęłoby również na większe zobrazowanie tego, co Clay odczuwa w trakcie operacji. Bo cóż dał nam Harold w swoim filmie? Praktycznie brak jakichkolwiek większych emocji czy też napięcia związanych z tym, że główny bohater jest w pełni świadomy tego, co dzieje się z nim na stole operacyjnym, tego, że wszystko odczuwa. Fakt, można zastanawiać się czy w tym danym momencie film nie zwróciłby się bardziej w kierunku kina grozy, jednak podjęcie się takiej a nie innej tematyki w tym filmie, wręcz wymuszałoby taki zabieg. Tymczasem oglądając "Przebudzenie" jesteśmy świadkami krótkiego krzyku który urywa się bardzo szybko i akcja toczy się dalej. Nie jest to realne, nawet jak na film. Logika nie została tutaj zachowana i całość nie trzyma się kupy. To pokazuje tylko, że film nie ustrzega się błędów i prace nad scenariuszem były za szybko zakończone. Być może po prostu budżet przeznaczony na "Awake" nie pozwalał nieco zaszaleć twórcom i stworzyć czegoś bardziej ambitnego?

 

Patrząc na grę aktorską, trzeba podzielić ją na zaskakującą i rozczarowującą. Zaskakuje napewno Jessica Alba wcielająca się w postać partnerki Clay'a - Sam. Aktorka w przypadku której gdyby talent szedł w parze z urodą, niewątpliwie jej "Aktorskie CV" byłoby bogatsze o kino bardziej ambitne. Tutaj zaskoczyła, bowiem zagrała naprawdę dobrze i widz ze spokojem jest w stanie kupić ją jako przesłodzoną, pozytywną postać, jak również jej "drugie JA". Rozczarowuje z kolei Hayden Christensen, czyli bożyszcze rzeszy nastolatek. Aktor, z którym jest niewątpliwie ten sam problem co z Jessicą Alba - obdarzony średnim talentem, aczkolwiek mający jak do tej pory role życia, w II i III części "Gwiezdnych Wojen". Do postaci Clay'a z pewnością znalazłoby się wielu innych aktorów, którzy zagraliby tą postać o wiele lepiej. Co do aktorów drugoplanowych, w zasadzie jedynie warto wspomnieć o Lenie Olin wcielającą się w postać Lilith Beresford. Pozostała część obsady praktycznie pozostaje bez historii.

 

Podsumowując. "Przebudzenie" jest filmem jak najbardziej do obejrzenia, jednak jeśli oczekuje się od niego czegoś więcej, można się srodze zawieść. Konstrukcyjnie całość średnio przedstawiona, pomimo ogromnego potencjału tkwiącego w samym pomyśle na film. Fabuła dawała bardzo duże pole do popisu, jednak twórcy po prostu nie sprostali swojemu zadaniu.

 

Ocena ogólna filmu: 5/10

 

[ Dodano: 2011-01-22, 15:09 ]

http://www.thecriticalcondition.com/wp-content/uploads/2010/08/Howl_poster.jpg

"Howl"

 

Jest rok 1957 i w San Francisco rozpoczyna się proces przeciwko poecie i współzałożycielu City Lights (księgarni i wydawnictwa w jednym), Lawrence'owi Ferlighettiemu (Andrew Rogers), który rok wcześniej wydaje tomik poezji Allena Ginsberga (James Franco) z tytułowym "Howl". Proces wokół rewolucyjnego utworu staje się kluczowym dla ustanowienia legalnego precedensu gwarantującego Pierwszą Poprawkę dla innych późniejszych kontrowersyjnych dzieł.

 

Filmy które kręci się w USA można podzielić na dwie kategorie: te które się kręci bez większego znaczenia oraz te, które kręci się z myślą o Oskarach. Zapewne Rob'owi Epstein'owi oraz Jeffrey'owi Friedman'owi przy pracy nad "Howl" przyświecały marzenia o statuetce. Dlaczego? Bowiem stworzyli film który z jednej strony debiutuje w "sezonie ogórkowych" a z drugiej, niemalże w sposób namolny pcha się do najważniejszych nagród w światowej kinematografii. Bynajmniej z tego powodu "Howl" nie jest filmem słabym, wręcz przeciwnie - twórcy nakręcili film dobry, ale nic poza tym...

 

Scenariusz tego filmu jest oparty o autentyczne fakty sprzed ponad 50-ciu laty. Lata '50 pamiętają nagonkę na komunistów, bardzo dobrze ukazaną chociażby w "Good Night and Good Luck" George'a Clooney'a. Film który niewątpliwie łączy się z "Howl" nie tylko ze względu na czasy w których się toczy, ale również ze względu na grę aktorską David'a Strathairn'a, który ostatnimi czasy chyba sobie ukochał granie w dramatach. Wracając jednak do "Howl" trzeba zaznaczyć w tym momencie dosyć mocno, że Epstein i Friedman zabrali się za film, którego tematyka jest dosyć ciężka i tylko umiejętne przedstawienie jej, może zainteresować widza. W tym przypadku niewątpliwie zaskoczyli wszystkich, aplikując do filmu bardzo ładne, artystyczne animacje jako z jednej strony przerywnik pomiędzy danymi scenami, a z drugiej, obrazującymi pewną rzeczywistość przedstawioną w utworze Ginsberga. Niewątpliwie bardzo ciekawy zabieg, który daje większego kolorytu filmowi, który już z samego opisu może wydawać się po prostu nużący. Z drugiej strony ma się wrażenie, że dzięki tym animacjom "Howl" stara się jeszcze bardziej iść w stronę kina ambitnego, które dostrzeże Akademia Filmowa. Na pewno do plusów należą wypowiedzi granego przez James'a Franco, Allen'a Ginsberg'a, który z jednej strony opowiada o swoim życiu, o tym jak odkrył w sobie homoseksualizm a z drugiej, przedstawiający swoją filozofię życia, którą w pewnym sensie przelewa na papier w napisanym przez niego utworze "Howl". Film lawiruje pomiędzy czterema "światami": Ginsberg'a opowiadającego o sobie tajemniczemu rozmówcy, scenami w sądzie gdzie toczy się proces wokół "Howl" a wystąpieniami Allen'a przed szerszą widownią czytając im swój utwór oraz animacjami, które prężnie i składnie obrazują całość. O ile wieczorek poetycki oraz animacje można sobie pominąć, to sceny w sądzie są z jednej strony najmocniejszym punktem tego filmu, a z drugiej, nie do końca wykorzystanym. Twórcy nie oddali bowiem do końca emocji które towarzyszyły temu procesowi i pomimo, że te sceny zostały dobrze zagrane (na plus trzeba zaliczyć grę Mary-Louise Parker oraz Jeff'a Daniels'a jako zagorzałych krytyków "Howl"), to jednak czuło się pewien niedosyt. Można sobie to jednak tłumaczyć jednak faktem, że film nie miał tylko i wyłącznie skupiać się na samych wydarzeniach w sali sądowej, ale również na wątkach, które doprowadziły do tego.

 

Przyjrzyjmy się na chwilę grze aktorskiej. James Franco wcielił się w postać Allena Ginsberga. Zagrał go naprawdę dobrze i pomimo, że postać miejscami jest za bardzo przerysowana, to jednak wypada na ekranie korzystnie. Franco jednak w oczach krytyków o wiele ciekawiej zagrał Aron'a Ralston'a w "127 Godzin" i za tą grę dostał nominację do tegorocznych Złotych Globów. Idąc dalej, nie sposób napisać choćby jednego zdania na temat wspominanego wyżej, David Strathairn'a, wcielającego się w oskarżyciela - Ralph McIntosh. Obserwując dosyć bogatą karierę Strathairn'a, trzeba w tym momencie powiedzieć, że jest wręcz stworzony do takich ról a jego obecność we wszelakiej maści dramatach czy też filmach politycznych, jest bardzo miła dla oka. O Mary-Louise Parker oraz Jeff'e Daniels'e wspominałem wyżej. Zagrali epizody, z czego najciekawiej wypadł Daniels, aktor niewątpliwie charakteryzujący się dobrym warsztatem aktorskim, ze znaną twarzą jednak...grający głównie w produkcjach pozostawiających wiele do życzenia. Najbardziej chyba jednak zapamiętany jako Roger ze "101 Dalmatyńczyków". Jako ostatniego warto tutaj wymienić Jon'a Hamm'a, który wcielił się w adwokata i zarazem obrońcę w sądzie, Jake Ehrlich. Hamm jest głównie znany z gry w amerykańskich serialach i jak do momentu wejścia na ekrany "Howl", nic znaczącego nie osiągnął. Niewątpliwie jednak talent aktorski pokazał w mowie końcowej w sądzie. Prawa jednak jest taka, że każdy inny dobrze ukształtowany pod względem warsztatu, jak i charyzmy aktor, mógłby zagrać tą sceną podobnie, jeśli nie o wiele lepiej.

 

Powoli zbliżamy się do podsumowania. Czym może przyciągnąć potencjalnego, szarego Kowalskiego "Howl"? Wydawać by się mogło, że niczym. Nie jest bowiem to film dla mas i napewno nie jest to typowe kino mainstream'owe. Jednym po prostu "Howl" będzie się podobać, drudzy z kolei stwierdzą, że film jest strasznie nudny i jest kompletnym nieporozumieniem. Obraz Epstein'a i Friedman'a jest zatem filmem z jednej strony dla typowych melomanów a z drugiej, również dla szarego zjadacza chleba, który jednak w kinematografii szuka czegoś więcej. "Howl" jednak nie jest filmem, który może konkurować o najważniejsze nagrody. Momentami widać aż dobitnie, że twórcy chcieli zrobić film na miarę Oskara, lecz po prostu nie podołali temu....

 

Ocena ogólna filmu: 7/10

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-218014
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Closer ("Bliżej", 2009)

 

"Closer to przeniesiona na ekrany sztuka Patricka Marbera. Rozpoczyna się optymistycznie - młodziutka striptizerka Alice (Natalie Portman), która świeżo przyleciała z Ameryki do Londynu, wpada pod samochód zauroczona wzrokiem piszącego nekrologi do gazety Dana (Jude Law). Alice jest tak tajemnicza i przykuwająca uwagę, że dziennikarz odwozi ją do szpitala i po jakimś czasie z nią zamieszkuje, mimo że akurat jest z kimś związany. Potem pisze książkę o miłości i przy robieniu zdjęć na jej okładkę poznaje znaną fotograf - Annę, graną przez Julię Roberts. Obydwoje się w sobie zadurzają. Dzięki żartowi Dana, Anna poznaje bogatego chirurga i w rezultacie wychodzi za niego. Czwórka zaczyna się zdradzać, okłamywać, rozstawać, wracać do siebie i się w tym wszystkim gubić..."

 

Od razu na starcie małe ostrzeżenie - jeżeli ktoś nie lubi "przegadanych" (ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu) dramatów (gdzie większość opiera się na dialogach a nie na akcji), to od razu może sobie darować tą pozycję i zaoszczędzić ok. 100 minut życia. Tutaj akcja prawie nie istnieje. Są oczywiście pokazane różne sytuacje w związkach par bohaterów, ale typowo liniowej akcji film nie posiada. Siła obrazu zawiera się natomiast w prowadzonych dialogach, z których wyłania się obraz dzisiejszych trzydziestolatków, jako ludzi dla których słowa takie jak miłość, wierność czy zaufanie - stanowią tylko zwykłe frazesy. Ludzi pustych wewnętrznie, egoistów traktujących uczucia najbliższych osób przedmiotowo, jako narzędzie do osiągania własnych celów. Zagubione jednostki, które nie potrafią ułożyć sobie życia, ponieważ boją się samotności, ale z drugiej też strony umierają ze strachu przed odrzuceniem (a przecież każde zaangażowanie się w związek jest połączone z ryzykiem odrzucenia, rozstania, cierpienia...).

Nie jest to obraz łatwy czy optymistyczny a seans nie powoduje oczyszczenia, bo wnioski z niego płynące są nader smutne. W dzisiejszych czasach kalectwo emocjonalne jest coraz bardziej powszechne a wypaczanie takich pojęć jak miłość (zamiennie używanego z "seksem") czy oddanie - coraz częściej spotykane. Teoretycznie wiemy czego chcemy od życia a praktycznie, wszelkie nasze działania (połączone z egoistycznymi, nakierowanymi na wyłącznie własne spełnienie postawami) powodują, że oddalamy się od tego celu jeszcze bardziej. Nie da się zbudować własnego szczęścia na cudzej krzywdzie a deptanie cudzych uczuć tylko po to, aby zamienić kolejny nieperspektywiczny (wg nas) związek na inny (który z czasem może okazać się taki sam lub gorszy - i często się taki okazuje), to nienajlepsza recepta na życiowe spełnienie. Niby brzmi to banalnie, ale "Closer" dość ciekawie pokazuje jak łatwo się zagubić na drodze do własnego szczęścia i jak łatwo kogoś skrzywdzić pod płaszczykiem "dobrych" intencji (świetna scena, kiedy jeden z bohaterów przyznaje się swojej partnerce do zdrady, twierdząc że miłość nie może być budowana na kłamstwach - a faktycznie na celu ma on zakończenie tego związku, bo zadurzył się w innej kobiecie...). "Bliżej" to też ciekawa dyskusja na temat szeroko pojmowanej "prawdy" i tego, czy na prawdę przynosi ona w każdym przypadku ukojenie, czy może lepiej czasami nie wiedzieć wszystkiego i zachować spokój ducha...

Od strony aktorskiej dramat zagrany jest świetnie. Natalie Portman i Clive Owen otrzymali za swoje role po Złotym Globie i nominacje do Oscara. Kroku dotrzymuje im Jude Lowe i Julia Roberts (ona akurat wypadła najsłabiej z całej czwórki), którzy także (zwłaszcza Lowe) pokazują niezły warsztat dramatyczny. Wszystko okraszone jest całkiem niezłymi zdjęciami i bardzo dobrą muzyką.

Miałem problemy z oceną tego filmu, bo zaraz po projekcji myślałem nad wystawieniem 6/10 lub 6+/10, ale później doszedłem do wniosku, że "Closer" potrafi bardzo mocno zapaść w pamięć i skłonić do głębszych przemyśleń, tak więc wystawienie mu noty poniżej 7/10 byłoby niesprawiedliwością.

Reasumując - dobre, skłaniające do refleksji, ciężkie kino, oparte na świetnym aktorstwie i mocnych dialogach. Z drugiej jednak strony - zdecydowanie dramat nie dla wszystkich i niektóre osoby, które podejdą do niego zbyt powierzchownie, mogą uznać "Closer" za film potrafiący przynudzić (liczne dialogi) i o niczym (brak jakiejś konkretnej akcji).

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-218480
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  10 209
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Touching The Void (2003)

 

"W 1985 roku dwóch młodych Brytyjczyków, Joe Simpson i Simon Yates, zorganizowało wyprawę w peruwiańskie Andy. Postanowili zdobyć szczyt Siula Grande, wybierając najtrudniejszą i najbardziej zdradliwą zachodnią ścianę góry. Po dość szybkim i bezproblemowym zdobyciu wierzchołka wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do tego, by całą wyprawę zwieńczyć sukcesem i przejść do historii górskiej wspinaczki. Niestety sprawdziła się w ich przypadku statystyka, która dowodzi, że 80% wypadków ma miejsce przy schodzeniu ze stoku - Joe poważnie złamał nogę. W warunkach panujących na szczycie oznaczało to pewną śmierć. Yates, nie chcąc zostawiać towarzysza, podjął próbę spuszczania go, krok po kroku, na 100-metrowej linie . Realizacja tego pomysłu, choć powolna i uciążliwa, przebiegała jak na okoliczności dość sprawnie, do momentu gdy Joe zawisł na ogromną lodową szczeliną. Nie czując po swojej stronie liny żadnego znaku życia dawanego przez przyjaciela i mając świadomość powolnej utraty sił, która także i dla niego może się skończyć tragicznie, Simon zrobił coś, co do dziś jest tematem dyskusji w środowisku wspinaczy - odciął linę.

To jednak nie koniec historii - okazuje się, że Joe przeżył upadek i postanawia za wszelką cenę dotrzeć do obozu rozbitego u podnóża góry. Bez jedzenia i picia, ze zgruchotaną nogą, której każdy, nawet najmniejszy ruch powoduje ból całego ciała, czołgając się przez śnieg, lód i kamienie bohater rozpoczyna walkę o przetrwanie.

Nie będzie zbyt wielkim spoilerem to, że Joe żyje do dziś i ma się świetnie. Od początku filmu wiemy o tym, bowiem to właśnie on i jego przyjaciel Simon opowiadają nam o swoich przygodach. Krótkie urywki wywiadów z nimi przeplatane są zaś fabularyzowanymi scenkami, w których specjalnie wyselekcjonowani aktorzy odtwarzają wędrówkę, będącą tematem filmu."

 

Cóż, nie jestem pasjonatem filmów o górach, samych gór, górskich wspinaczek i nie potrafię zrozumieć też ludzi ryzykujących życiem, aby zdobyć jakiś tam szczyt, ale film ten pomimo wszystko (forma paradokumentu już na samym początku zdradza, że obydwaj alpiniści przeżyli, co teoretycznie obniża dramaturgię) mnie poruszył. Jest to niesamowity pokaz tego, do czego jest zdolny człowiek aby przetrwać i jak wielka wola przeżycia w nas drzemie. Tytułowy (polskie, kretyńskie tłumaczenie tytułu filmu to "Czekając na Joe" :roll:) bohater, z masakrycznie połamaną nogą, będąc na wysokości ok. 6000 metrów n.p.m znalazł się w sytuacji, w której miał zerową szansę na przeżycie. Wyjść z tego cało było niemal ludzką niemożliwością a jednak mu się udało i ten film to dokumentalizowany (sceny filmowe przeplatają się z wywiadami uczestników wspinaczki) zapis jego "wędrówki" (bardziej adekwatnym słowem było by tu raczej "czołganie się") przez lodowe piekło i walki z zimnem, brakiem jedzenia, wody oraz słabością ludzkiego ciała (zejście z 6000 metrów z połamaną nogą??? :shock: C'mon!). Niesamowicie się to wszystko ogląda, tym bardziej kiedy dla kontrastu piekła jakiego doświadcza bohater - oglądamy niesamowicie piękne, choć zimne niczym śmierć, widoki majestatycznych Andów (cudowne zdjęcia. Film od strony wizualnej miażdży!).

Film pozostawia nam też pod rozwagę otwarte (reżyser nie ocenia tego uczynku, choć środowisko alpinistyczne srogo potępiło Simona) pytanie, czy słusznie postąpił Yates odcinając linę na której wisiał jego przyjaciel (Joe nie dawał jakichkolwiek znaków życia a Simon tracił oparcie i zsuwał się ze stoku w stronę przepaści. Gdyby czegoś nie zrobił - spadliby obaj) i wg mnie nie mamy moralnego prawa na nie odpowiadać. Jak pisała Wisława Szymborska - "tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono" i NIKT kto nie był w takiej sytuacji nie ma bladego pojęcia jakby się mógł wówczas zachować!

Wstrząsający, dokumentalizowany dramat, oparty na faktach, gdzie piękne ujęcia dzikich gór przeplatają się ze scenami bezlitosnej walki o przetrwanie. Moja ocena: "tylko" 7/10, ponieważ tak jak wspomniałem kiedyś - nie potrafię do końca współczuć osobom, które na własne życzenie pakują się w objęcia śmierci (wg mnie - za głupotę się płaci), gdyby nie to, to myślę, że 8-/10 byłoby bardzo realne.

Edytowane przez -Raven-
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/5/#findComment-218770
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...