Skocz do zawartości
  • Dołącz do najstarszego forum o pro wrestlingu w Polsce!  

     

     

Dramaty


Rekomendowane odpowiedzi


  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Gwiazd naszych wina ("The Fault in Our Stars" 2014r.)

 

"Hazel (Shailene Woodley) i Gus (Ansel Elgort) to para nastolatków, których połączyła błyskotliwość, niechęć do tego, co przeciętne i wielka miłość. Ich związek jest wyjątkowy - poznali się na spotkaniu grupy wsparcia dla osób chorych na raka. Hazel ma 17 lat i nadopiekuńczych rodziców, których bardzo kocha, mimo że czasem ją irytują. Z Gusem łączą ją nie tylko podobne doświadczenia związane z chorobą, ale także miłość do książek. Dziewczyna marzy, aby poznać autora ulubionej powieści, Petera van Houtena (Willem Dafoe). Wielokrotnie próbowała nawiązać z nim kontakt, ale bezskutecznie. Wytrwałość Gusa zostaje nagrodzona. Udaje mu się dotrzeć do pisarza i zostaje zaproszony na spotkanie w Amsterdamie. Postanawia zabrać ze sobą Hazel..."

 

Tak, wiem. Po przeczytaniu powyższego opisu, większość osób (sam też tak miałem), stwierdzi, że to kolejny kom-rom dla nastolatków, nie wart poświęcenia ponad 2 godzin życia, czyli tyle ile trwa ten film. Jednak, tak jak nie warto sądzić książki po okładce, tak sporym błędem byłoby nie dać szansy "Gwiazdom", tylko dlatego, że scenariusz trąci na pierwszy rzut oka banałem, bo można pominąć na prawdę wartościowy film, który potrafi nie tylko wzruszyć, ale stawia tez kilka bardzo "dorosłych" pytań, trapiących zapewne niejednego z nas.

To co sprawia, że "The Fault in Our Stars" potrafi człowiek ująć, to przede wszystkim kapitalnie dobrana dwójka głównych bohaterów. Pal licho, że są młodzi, piękni i ze względu na nowotwór - mają coraz mniej czasu (co na pewno też pozwala spojrzeć na nich z innej strony). Tutaj same postacie są tak naturalne (bardzo dobra gra aktorska) i jest pomiędzy nimi taka ekranowa chemia, że trudno widzowi nie kupić opowiadanej historii, nawet jeżeli jest się zdeklarowanym przeciwnikiem "romansów dla nastolatków". Spojrzenia, gesty, młodzieńcza fantazja i bijąca radość życia, pomimo, że wyrok na nich został już wydany (oboje są nieuleczalnie chorzy) - wszystko to sprawia, że człowiek mimowolnie trzyma za nich kciuki i chciałby (choć nienawidzę cukierkowych happy end'ów), żeby właśnie IM się udało, bo któż bardziej zasługuje na te przysłowiowe 5 minut szczęścia niż dwójka dzieciaków, którym - ktoś "tam u góry" - bezlitośnie postanowił odebrać najlepsze lata życia? Sam fakt, iż zdajemy sobie sprawę, że to nie może się skończyć dobrze, w zderzeniu z pogodną, zdystansowaną do choroby (poprzez humor oraz ironię) i pełną apetytu na życie, postawą bohaterów - sprawia, że tej dwójki nie sposób nie polubić ale też nie sposób nie czuć podskórnie tego dramatu, który pomimo "romansowej" otoczki, wisi nad filmem, niczym wielka czarna chmura daleko na niebie, która zwiastuje nieubłaganie nadciągający deszcz...

Przeglądając fora filmowe, spotkałem się z licznymi zarzutami, że to film dla głupiutkich nastolatek, pokazujący przesłodzony, idealny związek, a same odczucia widza są wymuszane za pomocą szantażu emocjonalnego zastosowanego przez reżysera. No cóż... Jeden patrząc na banana widzi w nim tylko żółty, zakrzywiony owoc, a drugi - pożywny, pełen wartościowych składników pokarm, który na dodatek pozwala delektować się smakiem i zapachem. Z "Gwiazdami" jest podobnie. Można ten film potraktować powierzchownie i wtedy faktycznie dostaniemy kom-roma dla nastolatków, w dramatycznej posypce. Jednak taka opinia jest bardzo krótkowzroczna i krzywdząca, bo nie sposób tu jednak nie dostrzec istotnych pytań i problemów jakie porusza reżyser. Co jest ważne w życiu? Czym warto się cieszyć? Jak sobie radzić przeciwnościami losu? Jak przetrwać najgorsze chwile? Co należy doceniać? W jaki sposób zrozumieć ludzi umierających? Tego typu problemy przewijają się tutaj cały czas i tylko od wrażliwości widza będzie zależało, czy zechce się z nimi zmierzyć i poszukać odpowiedzi razem z bohaterami.

Co do idealizacji, czy przesłodzenia samego związku Hazel i Gus'a, to ja, jako osoba dość cynicznie podchodząca do sensu "związków" i tego, jak one wyglądają na prawdę - powiem, że kupuję to jak wygląda to uczucie pomiędzy bohaterami. Kupuję w 100-u procentach. Może to właśnie świadomość "tykającego zegara" i tego jak niewiele wspólnych chwil pozostało, sprawia że ludzie nie kombinują, nie tracą czasu na udawanie kogoś innego niż są na prawdę, nie tracą czasu na pierdoły (kłótnie o bzdury czy inne fochy), a starają się żyć pełnią życia, którego przecież pozostało im już tak niewiele... To na prawdę smutne, że wychodzi na to, iż dopiero strach i świadomość nieuchronnego końca, sprawia że taki związek oscyluje gdzieś w okolicach definicji "ideału", bo nie mamy wówczas komfortu złudnej świadomości, że będziemy "żyć długo i szczęśliwie", a popełnione błędy, fochy, kłótnie czy wszelkie inne negatywne rzeczy charakteryzujące ludzkie "związki" - zawsze jeszcze będzie czas naprawić.

Na koniec chciałbym się jeszcze odnieść do tego rzekomego "emocjonalnego szantażu" reżysera. Dla mnie ten zarzut to kompletna bzdura. Oglądałem sporo filmów o ludziach umierających na różne choroby, które to produkcje po mnie, mniej lub bardziej "spływały", ponieważ ani postacie, ani też fabuła nie potrafiła sprawić, bym tą ostatnią drogę przemierzał wspólnie z bohaterami (byłem tylko biernym obserwatorem ich wędrówki). "Gwiazdy" wywołują emocje nie dzięki zgranym sztuczkom, czy patentom sprytnego reżysera, ale dzięki niebanalnym postaciom, które pomimo "wyroku śmierci" - chcą żyć pełnią życia i żyją jak zwykłe, normalne nastolatki, a nie "nastoletni, zgorzkniali starcy" naznaczeni piętnem choroby (aby tylko zwiększyć ekranowy patos). Poza tym, sama ta słodko-gorzka opowieść potrafi wkręcić widza i sprawić, by się "zakumplował" z bohaterami, przez co emocjonalnie reagujemy na wszystkie ich małe sukcesy i niepowodzenia, oraz z niepokojem oczekujemy końca, wbrew rozsądkowi, licząc na jakiś cud, który sprawi, że zakończy się to inaczej, niż musi się zakończyć...

"The Fault in Our Stars" to obraz, który teoretycznie zupełnie "nie leży" moim gustom filmowym, a który mimo to, poruszyl mnie do głębi i dał sporo do myślenia. Wnioski z niego płynące nie są może jakieś wielce odkrywcze, ale przecież bardzo często zdarza nam się zapominać, o co tak na prawdę chodzi w tym naszym życiu i co jest w nim najważniejsze. Coraz szybsze tempo, wyścig szczurów, wszechobecny stres i niepewność jutra... Wszystko to sprawia, że człowiek zapomina, że każdemu z nas należą się te krótkie chwile szczęścia, ale bardzo często przechodzimy obok nich, czekając na coś Wielkiego, Spektakularnego, Szczęście przez duże "S", a tamte chwile - niedocenione - rozpływają się jak łzy na deszczu. Warto o tym pomyśleć i zwolnić, bo czyż w życiu piękne nie są tylko chwile? Trzeba tylko potrafić je dostrzec, docenić i umieć się nimi cieszyć. Obyśmy tylko nigdy nie musieli dostać do tego takiego "motywatora" jak bohaterowie filmu... Moja ocena: 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-363745
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...
  • Odpowiedzi 162
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

  • -Raven-

    103

  • Bonkol

    14

  • RVD

    12

  • Ja Myung Agissi

    7

Top użytkownicy w tym temacie


  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Birdman (2014)

 

"Riggan Thomson (Michael Keaton) ma sześćdziesiąt lat na karku, a o jego karierze można już mówić tylko w czasie przeszłym. Dwie dekady wcześniej plakaty jego filmów – trzech części „Birdmana”, czyli superbohaterskiego blockbustera o facecie, który w przebraniu ptaka tłucze złoczyńców – wisiały na każdym rogu, a sam Riggan był bożyszczem tłumów. Czas zrobił jednak swoje. Mięśnie zwiotczały, popularność zmalała, a kolejne role nie pomogły Rigganowi zrzucić celebryckiego pierza i obrosnąć w piórka poważanego aktora. Aby wrócić do łask – już nie jako gwiazda, ale jako artysta – Thomson postanawia wystawić na Broadwayu adaptację krótkiego opowiadania Raymonda Carvera. Nie jest to jednak łatwe, biorąc pod uwagę problemy psychologiczne Thomsona i charaktery jego współpracowników..."

 

"Birdman" obok "Whiplash" (7,5/10 Polecam!), to wg mnie najbardziej zasługujący na Oscara film tego roku. I tak jak pewnie "Whiplash" go nie dostanie, bo jest zbyt niszowy, tak ten pierwszy ma na niego jak najbardziej realne szanse.

Recenzowany komediodramat ma tak na prawdę niewiele słabych stron i z powodzeniem broni się sam. Dostajemy tu świetną obsadę, kapitalne aktorstwo (Keaton to niemal murowany zwycięzca statuetki i aż żal Edwarda Nortona, który będzie pewnie musiał uznać wyższość Simmonsa z "Whiplash", a pokazał tutaj powalający warsztat aktorski), dialogi tak cięte i ironiczne, że aż człowiek ma chęć do nich raz jeszcze wrócić, oraz prawdziwy kunszt od strony techniczno-filmowej (zdjęcia, montaż).

Historia podstarzałego aktora, który nie może się pogodzić z tym, że jego 5 minut minęło, a wszyscy mają go tylko za zwykłego celebrytę (a nie artystę), to temat może nie nowy, ale w wydaniu Alejandro Gonzaleza Inarritu - zrealizowany jest po prostu po mistrzowsku i funduje widzowi emocje przez całe dwie godziny seansu. Kapitalnie pokazana jest desperacja głównego bohatera, który stawia wszystko na jedną kartę (wystawia sztukę na Brodway'u), aby udowodnić całemu światu, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i jest PRAWDZIWYM aktorem, a nie tylko "znanym odtwórcą komiksowej postaci". Oczywiście wszystko sprzysięga się przeciwko niemu (zbuntowany odtwórca jednej z głównych ról, wywierający presję reżyser, córka-ćpunka mająca o nim fatalne zdanie, kochanka w ciąży, krytyk, który go ewidentnie nienawidzi itp.), a my widzimy jak coraz bardziej do głosu dochodzi mroczne alter-ego bohatera (jego wewnętrzny głos), który stara się pozbawić go wszelkich złudzeń, że nadaje się do czegokolwiek innego niż odgrywanie postaci Człowieka-Ptaka. Kapitalnie ogląda się to zmaganie Riggan'a z samym sobą oraz wszystkimi przeciwnościami. Reżyser w ironiczny (choć niepozbawiony goryczy) sposób pokazuje jak w dzisiejszych czasach tak na prawdę stosunkowo niewiele zależy od samego aktora, a jak wiele od tego co napisze liczący się krytyk, czy zwykli "Kowalscy" na portalach społecznościowych. Smutne jest to, jak łatwo kogoś w ten sposób wywindować do miana bożyszcza tłumów, ale też jak łatwo złamać komuś w ten sam sposób karierę i życie. To nie jest już świat dla dinozaurów, którzy w dupie mają wszelkie Twittery i inne FaceBooki... Tak jak rzuca w twarz bohaterowi córka (notabene kapitalnie nakręcona scena kłótni i świetna Emma Stone) - jeżeli jesteś osobą publiczną i nie masz profilów na portalach społecznościowych - nie ma cię, nie istniejesz!

Najciekawszą stroną filmu jest jednak dla mnie ta surrealistyczna otoczka, kiedy Riggan dyskutuje z głosem Birdmana w swojej głowie, oraz postrzega siebie jako super-bohatera. W interesujący sposób pozwala nam to wejrzeć w psychikę głównego bohatera i poczuć, że ten człowiek to chodząca bomba zegarowa, którą albo ktoś "rozbroi" (sukces wystawianej sztuki), albo "wybuch" będzie tylko kwestią czasu. Oczywiście jest to tylko subtelnie zarysowane przez reżysera, ale widz oglądając jak facet bierze się za bary z przeciwnościami losu (i jak bardzo mu to nie wychodzi, mimo najszczerszych chęci oraz starań), zaczyna się po prostu bać o postać kreowaną przez Keatona.

Pikanterii "Birdmanowi" dodaje odtwórca głównej roli, czyli Michael Keaton. Aktor, który - tak jak główny bohater - sławę zyskał odgrywając Super-Bohatera (Batman), a później jego gwiazda mocno przygasła - rewelacyjnie odnalazł się grając taką a nie inną postać. Keaton dał tu z siebie 110% i w wielkim stylu powrócił na salony Hollywood. Czy jednak to samo dane będzie bohaterowi "Birdmana"?

I tu dochodzimy do kolejnego atutu filmu, jakim bez wątpienia jest bardzo otwarte zakończenie, nad interpretacjami którego trwają dyskusje w Internecie. Zdania są tak skrajnie odmienne, że choćby nawet dla tego warto sięgnąć po film i sprawdzić jak samemu odbierzemy końcową wizję reżysera...

Jeżeli chodzi o minusy, to ja bym tutaj wskazał na irytującą ścieżkę dźwiękową, która momentami potrafiła mi skutecznie rozbić przyjemność delektowania się tym co widzę na ekranie. Jest to oczywiście tylko kwestia gustu (bo np. wiele osób się nią zachwyca), ale dla mnie - nijak nie komponowała się ona z tym, co oglądałem. Oczywiście mogło by też być trochę więcej Nortona, zwłaszcza w drugiej połowie filmu, bo facet kradł niemal każdą scenę w której się pojawiał i oglądanie go w takiej formie, to była prawdziwa uczta dla zmysłów. Cała reszta to na prawdę kino wysokich lotów i w ciemno mogę je polecić każdemu wielbicielowi X Muzy. Moja ocena 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-374069
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Voices (2014)

 

"Cierpiący na schizofrenię pracownik fabryki przypadkowo zabija współpracownicę. Usiłując wybrnąć z sytuacji, zwraca się o pomoc do swoich rozgadanych zwierząt - kota i psa."

 

Tak, wiem. Powyższy opis jasno wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z jakąś mega-debilną komedyjką, którą należałoby omijać szerokim łukiem. Nic jednak bardziej mylnego i zdecydowanie warto dać "Głosom" szansę, bo to rasowa tragikomedia, dodatkowo doprawiona elementami thrillera w stylu "Psychozy", co daje iście wybuchową mieszankę.

W "Voices" dostajemy świetnie pokazany obraz popadania w obłęd człowieka, który powinien być pod ścisłym nadzorem psychiatrycznym, a który sam sobie odstawia leki psychotropowe.

Jerry to sympatyczny, trochę nieporadny, młody mężczyzna, który miał mocno popieprzone dzieciństwo, oraz problemy psychiczne od najmłodszych lat (scheda po matce). Wszystko jest ładnie i pięknie, dopóki bierze leki przepisane mu przez jego psychiatrę, kiedy jednak Jerry orientuje się, że jego świat jest o wiele bardziej ciekawy bez faszerowania się farmaceutykami (świetnie pokazany kontrast świata widzianego jego oczami po zażyciu tabs'ów i po ich odstawieniu. Baardzo sugestywna scena) - długo nie trzeba czekać, aż zacznie się nakręcać spirala szaleństwa, a demony od zawsze tkwiące w głowie Jerry'ego - zaczną dochodzić do głosu...

Powiem tak - to co mi się podobało w tym filmie, to dobre wyważenie motywów komediowych z dramatycznymi. Większość tutaj to prawdziwy dramat, ale ta niewielka szczypta komedii i czarnego humoru sprawia, że sytuacja wygląda na jeszcze bardziej surrealistyczną i groteskową. Wiele jest też motywów, które tylko z pozoru wyglądają zabawnie, ale jeżeli ktoś miał kiedyś do czynienia z osobą chorą psychicznie, to już takie zabawne wcale one nie są.

Świetne są postacie kota i psa, oraz ich "dyskusje" z głównym bohaterem (cięte riposty mamy w standardzie). Niby zabawny motyw, jednak tak na prawdę pokazujący jak bardzo chorym, ale także i samotnym człowiekiem jest Jerry, który musi wyszukiwać sobie takich "przyjaciół", bo innych nie posiada. Pies to oczywiście "głos rozsądku", a kot - piewca chaosu i szaleństwa, oba te głosy ścierają się tak na prawdę w głowie głównego bohatera, który w sumie jest dobrym człowiekiem i z jednej strony wie, że odstawienie tabletek doprowadzi prędzej czy później do nieszczęścia, ale z drugiej - wie też, że kiedy zacznie je ponownie brać, jego jedyni przyjaciele - umilkną na zawsze.

Na oklaski zasłużył tutaj Ryan Reynolds, który ogólnie nigdy nie błyszczał warsztatem aktorskim, a w "Głosach" zagrał wręcz kapitalną, bardzo przekonującą rolę, po mistrzowsku wręcz grając twarzą. To dzięki niemu Jerry jest tak niejednoznaczną postacią i nawet kiedy coraz bardziej pogrąża się on w "ciemnej stronie mocy", trudno jest mu nie współczuć, czegokolwiek by się nie dopuścił. Świetna robota Reynoldsa i dodatkowo całkiem niezła gra aktorska "drugiego planu", zwłaszcza w wykonaniu kobiet.

Największym minusem filmu jest nie tyle samo zakończenie (które notabene jest całkiem niezłe i potrafi poruszyć), ale ostatnia quasi-kabaretowa scena, którą na siłę dorzuciła tam Pani Reżyser. Jest ona tak debilna, niepasująca do tego, co przed chwilą widzieliśmy na ekranie, oraz rozbijająca cały klimat zakończenia, że po zobaczeniu tego poczułem prawdziwe wkurwienie. Po prostu nie wiem, czy gdybym chciał to bardziej skiepścić, to bym potrafił. Tak jakby na siłę chciano nam przypomnieć, że to jednak także komedia była. Sorry, ale nie pykło.

Pomimo tego mankamentu, "Voices" to film jak najbardziej wart uwagi. Potrafi poruszyć, oraz wciągnąć widza w tą całą spiralę szaleństwa i przemocy, fundując momentami prawdziwą jazdę bez trzymanki. Pomiędzy wierszami filmu przewija się też pytanie, ile takich "tykających bomb", o których nie wiemy, znajduje się w naszym otoczeniu, oraz jak niewiele trzeba (brak zainteresowania ze strony najbliższego otoczenia, zbyt powierzchowne podejście lekarza itp.), żeby doszło do prawdziwej eksplozji? Odpowiedzi na to mogą być mało krzepiące, bo życie nie takie już scenariusze pisywało. Moja ocena: 7-/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-376438
Udostępnij na innych stronach

  • 5 miesięcy temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Z dystansu ("Detachment". 2011r.)

 

"Henry Barthes (Adrien Brody) to typowy nauczyciel z wieloletnim stażem, cierpiący na syndrom wypalenia zawodowego. Pomimo starań, mężczyzna sam zaczyna powoli wątpić w swą dydaktyczną misję, stopniowo akceptując tragiczną kondycję systemu szkolnictwa. Kariera Barthesa jest o tyle ciekawa, że pracuje on jako nauczyciel zastępczy, nie zagrzewając zbyt długo miejsca w żadnej placówce. Pewnego razu trafia do podrzędnej szkoły w Nowym Jorku, w której uczniowie już dawno zwątpili w dobre intencje wychowawców. Niemniej dzięki swemu zaangażowaniu i nietypowemu podejściu nowy belfer zjednuje sobie szacunek klasy. Nauczyciel szczególnie przypada do gustu nieśmiałej Meredith (Betty Kaye), zakompleksionej nastolatce rozpaczliwie szukającej akceptacji ze strony rówieśników. Jedna z koleżanek po fachu, Madison (Christina Hendricks), również zwraca uwagę na nowy narybek, bacznie śledząc poczynania Barthesa. Życie tego ostatniego nabierze także dodatkowego kolorytu, gdy w przypływie dobroci postanowi on udzielić noclegu młodocianej prostytutce Erice (Sami Gayle), która wzburzy i tak już skomplikowane życie Henry'ego."

 

Czasami, zupełnie przypadkowo, trafia się na prawdziwą, filmową perełkę, która przywraca człowiekowi wiarę w coraz bardziej skomercjalizowany i rozmyty dziś świat X Muzy. Tak właśnie było ze mną i z "Detachment", bo opis filmu jakoś nie specjalnie mnie ujął (szczerze mówiąc - trącił sztampą na milę) i dość długo odwlekałem sam seans (nazwisko Brody'ego i rekomendacje znajomych spowodowały, że film prędzej czy później i tak chciałem mimo wszystko obejrzeć). Jednak już po kilku minutach oglądania, zacząłem podejrzewać, że właśnie trafiłem na pozycję, która najprawdopodobniej na długo pozostanie mi w pamięci. Nie myliłem się.

Tak jak wspomniałem na początku, sama fabuła zbyt odkrywcza nie jest, bo dostajemy tutaj temat wałkowany w wielu wcześniejszych filmach i skojarzenia z "Młodymi Gniewnymi" nie wydają się być bezpodstawne. Jednak diabeł tkwi w szczegółach i podejściu do tematu, bo tak jak "Młodzi Gniewni" byli pozycją dość łatwą, lekką i przyjemną, tak "Z dystansu", to tacy "Młodzi Gniewni", ale w oparach "American Beauty" - a więc obraz o wiele bardziej wymagający, dający do myślenia i nie traktujący powierzchownie tematu.

O czym więc tak na prawdę jest ten film? O samotności (często wśród bliskich); o niespełnieniu; o ludziach, których nurt życia zepchnął na otwarty ocean szarej codzienności i teraz są w stanie już tylko co najwyżej dryfować; o uświadamianiu sobie tego, że nie jesteśmy w stanie pomóc innym, skoro nie potrafimy nawet pomóc samym sobie; o pracy i tym jak bardzo potrafi odzierać ze złudzeń i niszczyć młodzieńcze ideały, o pokiereszowanych życiowo osobach i tym, jak czasem popieprzona potrafi być nasza egzystencja...

Ogólnie, dość "lekka" fabuła jest tylko pretekstem do bardzo głębokich i mądrych życiowo obserwacji oraz przemyśleń głównego bohatera, który bardzo często kieruje je w formie monologu, wprost do widza (do kamery). Zabieg ten powoduje, że jeszcze bardziej potrafią one uderzyć z całą mocą w oglądającego i dać do myślenia.

Dodatkowo dostajemy ciekawą wiwisekcję amerykańskiego systemu szkolnictwa, gdzie nauczyciel traktowany jest jak wróg i zło konieczne, zarówno przez agresywnych uczniów, jak i przez ich roszczeniowo nastawionych rodziców, przez co proces wypalenia i zniechęcenia następuje tu w ekspresowym tempie, a praca która na początku wydawała się być prometejską misją niesienia kaganka oświaty i nauki - zamienia się w pasmo rozczarowań i codzienny survival. Tutaj wrażliwe i niedostosowane jednostki - nie mają szans i są z góry skazane na porażkę. Tak ze strony uczniów, jak i ciała pedagogicznego. Reżyser bez żadnego znieczulenia pokazuje to chociażby na przykładzie nieśmiałej Meredith, czy szkolnej Pani Psycholog.

"Z dystansu" to ten film, który nie tylko się ogląda, ale który przede wszystkim się "czuje". Nie ważne, czy dotyczyłby szkolnictwa, czy pracowników NASA - przez cały czas i tak czujemy że porusza on problemy bliskie każdemu człowiekowi, a więc nikogo nie powinien pozostawić obojętnym.

Jeżeli chodzi o stronę techniczną, to jest tu równie świetnie. Dostajemy całą galerię pełnokrwistych postaci, a gra aktorska jest bez zarzutu, zarówno na pierwszym planie (kapitalna rola Adriana Brody), jak i na drugim. Praca kamery dodatkowo podkreśla poczucie smutku, bezradności i alienacji głównego bohatera, a wszystkie dodatkowe smaczki (flashbacki z przeszłości, monologi do kamery, mini-wywiady z nauczycielami, czy "rysunkowe" komentarze do danej sytuacji) idealnie dopełniają to, co reżyser chciał przekazać widzowi.

Warto też zwrócić uwagę na kapitalne dialogi, które idealnie budują klimat i potrafią sprawić, że widz z miejsca daje się całkowicie wciągnąć w opowiadaną historię oraz utożsamić z bohaterami, których wzloty i upadki przeżywa z zapartym tchem.

Wisienką na torcie jest tutaj słodko-gorzkie zakończenie, które jest na tyle otwarte, że każdy z oglądających może je sobie indywidualnie zinterpretować i samemu założyć, czy reżyser na koniec zdobył się na nieśmiałe, quasi-optymistyczne ukazanie niewielkiego "światełka w tunelu", czy może wręcz przeciwnie...

Z czystym sumieniem mogę polecić "Detachment" każdemu, kto ceni sobie dobre, trochę bardziej wymagające kino, bo choć seans nie jest łatwy (mocno gra na emocjach), a wnioski z niego płynące, nie są wcale ani lekkie ani przyjemne, to jednak bez wątpienia jest to świetny, poruszający dramat, który - pomimo zgranego tematu - nie popada w banał, na długo pozostaje w pamięci i skłania do głębszych przemyśleń. Moja ocena: 8/10. Baaardzo dobry film.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-387790
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Mama ("Mommy". 2014)

 

"Tytułowa bohaterka - Diana (Anne Dorval) to wyzwolona, niezależna, a także ekscentryczna kobieta, której nastoletni syn cierpi na ADHD. Pewnego dnia przychodzi jej stanąć przed nie lada dylematem, a mianowicie podjąć decyzję o opiece nad synem, czy skierować go na przymusowe leczenie do zamkniętego ośrodka. W tym przypadku miłość oraz matczyna natura biorą górę. Po powrocie chłopaka do domu, samotnej matce przychodzi stawić czoło jego chorobie. Z początku wszystko układa się całkiem dobrze, bohaterowie odnajdują wspólny język, jednak w pewnym momencie coś pęka. Okazuje się, że 15-to letni Steve (Antoine-Olivier Pilon) to tykająca bomba zegarowa, charakteryzująca się destrukcyjnymi skłonnościami do wzmożonej agresji oraz przemocy. Upragnioną nadzieją na poskromienie tych burzliwych relacji z pogranicza miłości oraz nienawiści staje się Kyla (Suzanne Clement) - nieśmiała sąsiadka z naprzeciwka, którą również dręczą osobiste traumy. Zacieśniając stosunki w tym osobliwym trójkącie, bohaterowie starają się znaleźć ujście dla swojego gniewu, bezradności oraz poczucia życiowej klęski."

 

Na samym starcie muszę powiedzieć, że nie należę do fanklubu Xaviera Dolana, który - tak od strony aktorskiej, jak i reżyserskiej - cieszy się wśród sporej rzeszy widzów, prawdziwym uwielbieniem. Widziałem sporo filmów Kanadyjczyka i jakoś nie zrobiły na mnie większego wrażenia, poprzez swoje powolne tempo i pretensjonalną stylistykę opowiadanych historii, jednak "Mommy" to zupełnie inna kategoria wagowa, która z nokautującą siłą potrafi emocjonalnie rozłożyć widza na łopatki.

To co od samego początku przykuwa uwagę, to nieszablonowa forma filmowania. Na ekranie nie widzimy typowo panoramicznego, "kinowego obrazu", ale okrojony kwadrat 4x4, poprzez który "podglądamy" bohaterów. Na samym początku myślałem, że mam jakąś uszkodzoną wersję filmu i ciężko mi było się przyzwyczaić do takiego "wycinka obrazu", ale wierzcie mi - warto w tej kwestii dać kredyt zaufania reżyserowi, bo nie jest to tylko jego - siląca się na oryginalność - "sztuczka" filmowa, ale zabieg, który w pełni znajduje uzasadnienie w treści filmu i kapitalnie podkreśla to, co Dolan chciał nam wizualnie przekazać. Poza tym, po kilku minutach seansu, spokojnie idzie się przyzwyczaić do takiej wersji filmowania.

Sama fabuła filmu nie jest może zbyt rozbudowana, ale to, jakie wywołuje emocje i jak doskonale potrafi ukazać relacje pomiędzy bohaterami, zasługuje na prawdziwe uznanie. Heroiczna walka matki, która nigdy nie dorosła do swojej roli (stara się być bardziej "kumpelką" syna niż kimś kto go wychowa) o miłość dziecka, którego choroba i agresywna, destrukcyjna postawa, powodują, że zajmowanie się nim, byłoby prawdziwym wyzwaniem dla niejednego dziecięcego psychologa, a co dopiero dla czterdziestoparoletniej kobiety, która wciąż zachowuje się najczęściej jak nastolatka - potrafi wywołać podskórne napięcie większe niż niejeden thriller. Tym bardziej, że Steve nie jest zbyt miłym dzieciakiem (choć pewnego, perwersyjnego uroku odmówić mu nie można) i w chwilach kiedy nie bierze leków (a brać ich nie chce), staje się nieobliczalny, stanowiąc poważne zagrożenie tak dla siebie, jak i dla własnej rodzicielki.

Samo budowanie postaci bohaterów to prawdziwe mistrzostwo świata. Nie dość, że są kapitalnie przedstawieni od strony psychologicznej, to na dokładkę cechuje ich spora niejednoznaczność, bo z jednej strony trudno ich lubić (ona to "wieczna dziewczynka", która na dobrą sprawę nigdy nie powinna mieć dzieci, a on - mały, wyszczekany psychol, ze skłonnością do przemocy i wybuchów agresji ukierunkowanej przeciwko wszystkim, także tym najbliższym), ale z drugiej strony widz szybko się z nimi "zżywa" i trudno z niepokojem nie trzymać kciuków, za to, aby im się udało w końcu wygrać w grze, zwanej życiem, choć doskonale zdajemy sobie sprawę, że to "życie" gra tutaj "znaczonymi kartami".

Na dokładkę dostajemy tajemniczą sąsiadkę, która wprowadza w życie tej dwójki sporo zamieszania, ale też staje się prawdziwym buforem pomiędzy kolizyjnymi kursami, jakimi zmierzają ku sobie matka z synem (chwała reżyserowi, że w kwestii "sąsiadki" nie poszedł w sztampę, której się obawiałem. Nie będę jednak tutaj bardziej spoilerował), który pozwala im na prawdę zbliżyć się do siebie.

To wszystko by jednak nie wypaliło, gdyby nie rewelacyjne wręcz aktorstwo trójki głównych bohaterów, którzy grają niesamowicie przekonująco, wydobywając ze swoich postaci te wszystkie cechy, które sprawiają, że pomimo wyżej wspomnianej niejednoznaczności - człowiek siedzi jak na szpilkach, patrząc na to, jak bardzo życie daje im w kość i jak heroicznie potrafią się oni podnosić nawet po najmocniejszych razach (końcowa scena z matką, to dla mnie prawdziwy majstersztyk od strony psychologii postaci). Dzięki temu, widz nie ogląda wzlotów i upadków całej trójki. Widz przeżywa te wzloty i upadki razem z nimi.

Siła całego filmu tkwi więc tak na prawdę w jego intymności oraz umiejętności wywoływania emocji u widza, dzięki czemu sama fabuła staje się tylko jedną z części składowych, powodujących, że "Mommy" to na prawdę jeden z tych nielicznych, oglądanych ostatnio przeze mnie obrazów, które potrafiły mnie dogłębnie poruszyć i pozostać w głowie na długo po zakończeniu seansu.

Strona audio-wizualna stanowi także "tylko" świetny dodatek (bardzo dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa + praca kamery i zabiegi operatorskie podkreślające przekaz filmu), składając się na sumę pozytywów jakie cechują dzieło Dolana.

Jeżeli chodzi o jeden z najważniejszych dla mnie elementów każdego filmu - a więc jego zakończenie, to trzyma ono tutaj poziom całości i miażdży emocjonalnie, stawiając dosadną kropkę nad "i" oraz pozostawiając kilka otwartych pytań, na które każdy z widzów będzie musiał odpowiedzieć sobie sam.

Oczywiście "Mama" nie jest diamentem bez skazy i jeżeli miałbym tu wskazać jakiś minus, to z pewnością byłoby to potraktowanie po macoszemu kwestii traum z przeszłości, jakie dręczą Kylę - Sąsiadkę. Tak - teoretycznie z kontekstu możemy się domyślić, co się wydarzyło w jej przeszłości i co sprawiło, że obecnie jest taka jaka jest, ale wg mnie, tak ważna postać zdecydowanie zasługiwała na to, aby poświęcić jej kilka minut i dokładnie przedstawić demony dręczące kobietę. Niby mała rzecz, ale ja tutaj poczułem prawdziwy niedosyt, sprawiający, że film w wyniku tego jest dla mnie trochę niekompletny.

Reasumując - "Mommy" to kapitalny, mocny dramat, który potrafi grać na emocjach, niczym wytrawny wirtuoz. Dolan stworzył niesamowicie przejmujący obraz walki o przetrwanie rodziny. Walki która jeszcze bardziej masakruje i tak okaleczonych już emocjonalnie bohaterów. Jeżeli dodamy do tego najwyższej próby aktorstwo, doskonale pogłębioną psychologię postaci bohaterów oraz świetną stronę audio-wizualną, to pozostaje tylko uśmiechnąć się z politowaniem, przypominając sobie, że to właśnie ten kandydat Kanadyjczyków przegrał wyścig po Oscara (najlepszy film nieanglojęzyczny) z czymś tak średnich lotów jak "Ida". Moja ocena: 8-/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-390539
Udostępnij na innych stronach


  • Posty:  4 760
  • Reputacja:   0
  • Dołączył:  30.01.2005
  • Status:  Offline

to pozostaje tylko uśmiechnąć się z politowaniem, przypominając sobie, że to właśnie ten kandydat Kanadyjczyków przegrał wyścig po Oscara (najlepszy film nieanglojęzyczny) z czymś tak średnich lotów jak "Ida". Moja ocena: 8-/10.

 

Oskar byłby gwarantowany i pianie z zachwytu w mediach, jakby syn tytułowej bohaterki, miał problemy z akceptacją w środowisko przez pochodzenie żydowskie. Sąsiadka była afro-amerykanką, i też byłaby prześladowana ( i to prześladowanie, oczywiście pokazane mocno dosadnie) a tytułowa bohaterka wyzwolona lesbijka, plus oczywiście podejście do tematu poważnie, nic z dystansem, ale jak widać reżyser nie pomyslał, nie jest oświecony...

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-390542
Udostępnij na innych stronach

  • 10 miesięcy temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Już za tobą tęsknię ("Miss You Already" 2015r.)

 

"Jess (Drew Barrymore) i Milly (Toni Collette) - nierozłączne odkąd poznały się jako małe dziewczynki, dziś jako dorosłe kobiety nie pamiętają momentu, gdy nie dzieliły razem czasu, sekretów, ciuchów, a nawet chłopaków... Bez taniej ckliwości i schematycznych banałów, za to z dużym dystansem i niepowtarzalną kobiecą energią. Film o kobietach i ich szaleństwach. Przezabawny, ciepły, autentyczny, urzekający, bo nakręcony właśnie przez kobietę. "Już za Tobą tęsknię" to wspaniała celebracja przyjaźni, która nigdy nie zostanie przerwana, nawet kiedy życie pokazuje środkowy palec".

 

Zacznę od tego, że nie znoszę filmów o ciężkiej chorobie (nie jest to spoiler, bo o tym dowiadujemy się już na początku filmu), utrzymanych w mało poważnym tonie. Wiele z tego typu produkcji jest albo niesmaczna, albo po prostu irytująca, a naprawdę niewielu (vide: np. świetne "4. piętro") udaje się znaleźć odpowiedni balans pomiędzy dramatem a szczyptą humoru (bo trudno tu mówić o stricte "komedii"). "Miss You Already" stanowi ten chlubny wyjątek, który pomimo takiej właśnie stylistyki, potrafił mnie kupić. Może zresztą dlatego, że choroba jednej z bohaterek nie jest tu "motywem przewodnim", a raczej tłem które ma jeszcze bardziej uwypuklić niezwykłą przyjaźń bohaterek. Tak na prawdę to nie jest film o chorobie (choć ta cały czas się tu przewija), ale o sile przyjaźni, która jest ponad wszystko co nas może w życiu spotkać. Przyjaźni tym rzadszej, że prawdziwej, czyli takiej, gdzie przyjaciółki stają murem za sobą, ale jeżeli jedna zaczyna robić głupoty, to druga nie przyklaskuje jej, ale potrafi wywalić prosto w oczy gorzką prawdę i potrząsnąć (na tym w końcu polega prawdziwa przyjaźń). Jest to nakreślone tak realistycznie (nie jest to jakieś SF, bo postawy są wiarygodne, choć niezbyt często spotykane w dzisiejszym świecie), że widz łatwo może utożsamić się z dziewczynami i tym bardziej kibicować im w starciach z życiowymi zawieruchami.

Jak już wspomniałem na początku, siła filmu tkwi w doskonałym balansie pomiędzy dramatyzmem a "stroną rozweselającą". Jeżeli jest "na poważnie", to film potrafi złapać za gardło i wywołać świeczki w oczach, jeżeli jednak jest "humorystycznie", to jest to na tyle naturalne i wiarygodne (bohaterki mają olbrzymi dystans do siebie i często bywają uroczo złośliwe), że widz nie czuje zniesmaczenia i nie przewraca oczami, kwestionując realizm takich zachowań. Jest to na prawdę godne podziwu, zwłaszcza w filmie, gdzie jedna z bohaterek musi stawić czoła chorobie nowotworowej (a więc z samego założenia nie ma tu miejsca na żarty).

Kolejną mocną stroną są postacie oraz aktorstwo. Tak pierwszy plan jak i drugi. Są to ludzie z krwi i kości, dalecy od ideału (np. Jess poświęca mnóstwo czasu przyjaciółce, zaniedbując w ten sposób męża. Matka Milly jest egocentryczna, despotyczna i lubi rządzić, ale kiedy przychodzi co do czego, potrafi pokazać ludzkie oblicze. Milly w obliczu choroby często myśli tylko o sobie, zapominając o potrzebach przyjaciółki. Itd), popełniający błędy, walczący z przeciwnościami losu, tak jak potrafią (czyli nie zawsze tak jak byśmy to my zrobili). Przez to wszystko tracą "papierowość" filmowych postaci, a stają się kimś, kogo zachowania może nie zawsze akceptujemy, ale pomimo tego - jesteśmy w stanie doskonale zrozumieć. Jest to ważny czynnik, który obala zarzuty jakie można spotkać na forach filmowych, odnośnie sztampowości bohaterów w filmie. Jasne, że już w wielu innych produkcjach wcześniej widzieliśmy takie konfiguracje i podobnych bohaterów, ale tutaj, poprzez pogłębienie psychologii tych postaci i postawienie na realizm ich zachowań, oglądając - nie zwracamy na to uwagi (a przynajmniej mnie to absolutnie nie kuło po oczach).

"Miss You Already" to przepiękny film o prawdziwej przyjaźni ponad wszystko, takiej przyjaźni, która niewielu osobom jest dana. Nie dajcie się zwieść sloganom, że jest to 'babskie kino", bo główne role mogliby równie dobrze tu zagrać faceci i nic by się nie zmieniło. Nadal byłoby to równie poruszające, momentami zabawne, momentami smutne, ale przede wszystkim potrafiące emocjonalnie sponiewierać kino.

Oglądając te film, cały czas chodziła mi po głowie konkluzja, że bez względu na różnicę w statusie majątkowym bohaterek (jedna to ustawiona Biznes Woman, a druga - idealistka, której się nie przelewa), obie były tak samo bogate, mając siebie. Jeżeli macie kogoś takiego, z kim spotykając się, już zaczynacie za nim tęsknić, pomimo że jeszcze się nie rozstaliście (notabene, świetnie oddający istotę filmu tytuł) - wiecie o czym mówię.

Każdemu życzę takiego przyjaciela u swojego boku, choć zdaję sobie sprawę, że to niemal jak życzenie trafienia "szóstki w totka"... Moja ocena: 7/10.

Edytowane przez -Raven-
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-409660
Udostępnij na innych stronach

  • 5 miesięcy temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Siedem minut po północy ("A Monster Calls" 2016r.)

 

"Niewielu jest dorosłych, którzy mieliby tyle odwagi co 10-letni Conor. Chłopiec codziennie musi bronić się przed grupą starszych chłopaków, którzy prześladują go w szkole. Prawdziwy dramat jednak rozgrywa się w domu chłopca – samotnie wychowująca go matka przegrywa walkę z chorobą, a lekarze rozkładają ręce. W tej sytuacji Conor zyskuje niezwykłego sprzymierzeńca – jest nim mroczna istota ze snów, która za pośrednictwem niezwykłych, magicznych opowieści wciąga Conor w świat, gdzie znaleźć można odpowiedzi na najtrudniejsze pytania."

 

Zanim przejdę do właściwej recenzji, warto krótko przybliżyć nietuzinkową historię, jaka stoi za powstaniem książki na podstawie której nakręcono "A Monster Calls". Pomysł na fabułę wyszedł od Siobhan Dowd, irlandzkiej pisarki oraz aktywistki, która pracowała z trudną młodzieżą i głównie do dzieci oraz nastolatków kierowała swoją twórczość literacką. Pomysł na „Siedem minut po północy” narodził się w głowie Dowd podczas walki z rakiem piersi, którą ostatecznie przegrała. Kobieta nie była w stanie już napisać książki, więc pomysł przekazała swojemu przyjacielowi Patrickowi Ness. Ness skorzystał z postaci, zarysu fabuły oraz pierwszego rozdziału wymyślonego przez Dowd i kilka lat później rozwinął to do formy pełnoprawnego opowiadania, które zostało opublikowane kilka lat po śmierci irlandzkiej pisarki, a następnie zekranizowane przez hiszpańskiego reżysera J.A. Bayona („Sierociniec”, „Niemożliwe”). Historia ta jednak nabiera prawdziwej mocy dopiero po seansie "A Monster Calls"...

Na samym starcie muszę się przyznać, że nigdy nie byłem zbytnim wielbicielem "Labiryntu Fauna". Owszem, uważałem go za niezły film (6/10), ale daleki byłem od tych wszystkich zachwytów oraz od uznawania go za pozycję kultową. Tym bardziej z lekkim dystansem podchodziłem do "A Monster Calls" ponieważ opisy jasno wskazywały, że najprawdopodobniej będą to klimaty niemal bliźniacze do filmu Guillermo del Toro i jak się później okazało... były. Powiem więcej - klimaty były w stylu "Labiryntu Fauna", ale doprawione potężną dawką "magii" animowanych "Sekretów Morza", co dało niesamowity i powalający efekt.

Dawno już nie natrafiłem na film, który wzbudziłby we mnie tyle różnych uczuć i zrobił to tak naturalnie, bez ewidentnej reżyserskiej manipulacji widzem. J.A. Bayon'owi udało się sprawić, że oglądając historię małego Conora, nie byłem tylko widzem jego podróży wgłąb siebie, ale odbywałem ją razem z nim, przeżywając te wszystkie emocje targające dzieckiem. Wszystko to jest zasługą świetnego, pełnego metafor scenariusza, sposobu opowiedzenia tej historii (intrygująca, fantastyczna forma, ale mówiąca o bardzo poważnych sprawach) oraz bardzo dobrej, przekonującej gry aktorskiej i to na wszystkich planach. Tak jak po takich nazwiskach jak Liam Neeson, Felicity Jones czy Sigourney Weaver - można się było tego spodziewać, tak czternastoletni Lewis MacDougall sprawił mi nie lada niespodziankę, ponieważ jego gra twarzą oraz oddanie tych wszystkich skrajnych uczuć, to było po prostu mistrzostwo świata. Dzieciak zrobił tu kapitalną robotę i z powodzeniem udźwignął tak trudna i skomplikowana rolę głównego bohatera opowieści.

Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele z fabuły, bo im mniej sie wie o tym filmie, tym większa będzie przyjemność płynąca z seansu. Powiem tylko tyle, że reżyser fenomenalnie pozwolił widzowi wejrzeć w psychikę dziecka nie potrafiącego sobie poradzić z traumatycznymi wydarzeniami oraz emocjami, których bardzo często nie rozumie. Fenomenalnie oddał tu zagubienie, bunt, żal, gniew, nadzieję, rezygnację czy rozdarcie, które w tego typu sytuacjach, przenikają się w głowie dziecka, niczym szkiełka w kalejdoskopie.

Na osobny akapit zasługuje też sama postać tytułowego Potwora, czyli olbrzyma o wyglądzie Drzewca z Władcy Pierścieni, oraz hipnotyzującym głosie Liama Neesona. Jest to postać bardzo intrygująca i niejednoznaczna. Czasem przerażająca, a czasem wręcz dobrotliwa, momentami przypominająca współczującego dziadka, a chwilami - karcącego nauczyciela. Zawsze jednak emanująca głęboką mądrością i ponadnaturalną wiedzą na temat tego co się wydarzyło i tego co ma się dopiero wydarzyć. Jego pełne symboliki opowiadania są przepięknie animowane i stanowią ucztę dla zmysłów, ale ich niejednoznaczność powoduje wewnętrzny niepokój oraz wywołuje pytania, na które znajdziemy odpowiedź razem z Conorem, dopiero w poruszającym finale, który spina film wspaniałą klamrą.

Przyznam szczerze, że "Siedem minut po północy" zrobił na mnie tak duże wrażenie i tak potrafił poruszyć, że chciałbym tutaj napisać o wiele więcej, ale powstrzymuje mnie tylko pewnik, że równałoby się to zepsuciu komuś seansu, a tego bym z pewnością nie chciał. Na podsumowanie powiem więc tylko tyle, że dawno już nie dane mi było obcować z tak piękną, mądrą i wzruszającą historią o dojrzewaniu do zrozumienia pewnych prawd życiowych oraz godzeniu się z tym kim jesteśmy. Historią która dodatkowo potrafi również oczarować warstwą audio-wizualną, nietuzinkowym aktorstwem, a na dokładkę zostaje w głowie na długo po seansie i skłania do refleksji. Moja ocena: 8/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-417967
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie ("Perfetti Sconosciuti". 2016r.)

"Siedmioro długoletnich przyjaciół spotyka się na kolacji. Dla urozmaicenia wieczoru rozpoczynają zabawę polegającą na dzieleniu się między sobą treścią każdego SMS-a, e-maila lub rozmowy telefonicznej, jakie otrzymują w trakcie spotkania. Kiedy tym samym wiele tajemnic zaczyna wypływać na światło dzienne, niewinna gra rodzi konflikty, które niełatwo będzie zażegnać..."

Zacznę od tego, że już sam pomysł wyjściowy filmu to prawdziwa petarda (komuż z nas nie robi się ciepło na samą myśl, że mógłby się stać uczestnikiem takiej... "gry"?), a jeżeli dodamy do tego, że za wykonanie zabrali się Włosi (a europejskie kino jest nadal bardziej esencjonalne niż to zza wielkiej wody) i ubrali to w formę niemal teatralną (a więc możemy być pewni, że większość będzie oparta na soczystych dialogach najwyższych lotów) - to dostajemy niemal przepis "instant" na prawdziwą perełkę filmową. A jak wyszło w praktyce?

Siła "Perfetti Sconosciuti" tkwi przede wszystkim w prawdziwości i bezpośredniości tego o czym mówi. Reżyser nie owija w bawełnę i jasno mówi, że każdy z nas ma swoje tajemnice, które nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego. I nie ważne, czy nasze milczenie ma chronić nas samych, czy osoby trzecie, w które ta "prawda" mogłaby uderzyć niczym taran, oraz czy są to małe grzeszki, czy może czyny, które - raz ujawnione - na zawsze zmieniłyby nasze życie. Pewne sekrety powinny na zawsze pozostać sekretami. Tak dla ogólnego dobra.

Niby to o czym mowa powyżej, to "oczywista oczywistość", ale któż z nas nie zna osób, które np. zdradzając partnera, postanowiły mu to później wyznać, licząc... właśnie na co? Na to że się lepiej poczują? (nigdy nie czują się po tym lepiej) Że ukoją własne sumienie? (niestety tak to nie działa) Że partner zrozumie i wybaczy? (nawet jeżeli wybaczy, to nigdy nie zapomni i już nic nigdy nie będzie takie samo). W prawdzie w filmie nie ma takich bohaterskich "samozwańczych orędowników prawdy", ale tutaj prawda sama zaczyna wychodzić na jaw poprzez grę "w szczerość", która rozpoczyna się jako niewinna zabawa podczas imprezy, aby finalnie przerodzić się w prawdziwe tsunami, które niszczy wszystko na swojej drodze i pozostawia tylko zgliszcza...

Reżyser zastosował sprytną sztuczkę, ponieważ nie mówi nam nachalnie czy warto być szczerym, czy może jednak nie do końca. Reżyser przedstawia nam dwie opcje i sugeruje żebyśmy sami sobie odpowiedzieli na pytanie, czy prawda nas finalnie wyzwoli, czy jednak - jak pisał Ibsen w "Dzikiej Kaczce" - "w świecie rządzonym przez kłamstwo, prawda może mieć siłę wyłącznie niszczącą". Inna sprawa, że pomiędzy wierszami jasno daje nam do zrozumienia jak on sam uważa, ale nie stawia się jednak tu w pozycji wyroczni i nie wskazuje "jedynej słusznej racji". Pokazuje tylko skutki jednej i drugiej opcji, pozostawiając tego osąd sumieniu widza.

Ktoś kiedyś powiedział, że prawda jest piękna niczym poezja, ale większość ludzi nie lubi wierszy. "Dobrze się kłamie" idealnie oddaje prawdziwość tych słów, bo pewnych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć, zwłaszcza jeżeli nie jesteśmy gotowi na rewolucję we własnym życiu. Tak dla wewnętrznego spokoju, jak i po to abyśmy dalej mogli sobie żyć we własnym idyllicznym, małym światku, który często jest tak stabilny jak domek budowany z kart i czasem wystarczy jedna "pogięta" karta, żeby wszystko się rozpadło. Ktoś pewnie powie, że to oszukiwanie samego siebie i życie w kłamstwie - w czym będzie zapewne dużo racji, z drugiej jednak strony ja powiem tylko tyle, że gros związków które znam już dawno byłoby historią gdyby partnerzy postawili w nich na całkowitą szczerość wobec siebie.

Film Paolo Genovese broni się także od strony technicznej, ponieważ aktorzy - choć mniej znani - świetnie sprawdzają się w swoich rolach, tworząc wiarygodne, pełnokrwiste postacie, w których problemy można z biegu uwierzyć. Każdy z bohaterów dostaje swoją "podbudowę" przez co nie są oni tylko marionetkami, służącymi reżyserowi do przedstawienia pewnych tez, ale prawdziwymi ludźmi z krwi i kości, jakich możemy spotkać codziennie na ulicy.

Na odrębny akapit zasługują też soczyste dialogi, na których budowany jest cały film. Dialogi, które są momentami zabawne, a momentami brutalne i bezpardonowe, ale nigdy napuszone i sztuczne. Jesteśmy świadkami prawdziwej dyskusji w jakiej moglibyśmy sami brać udział podczas jakiejś imprezy i ani przez chwilę reżyser nie pozwala nam w tą prawdziwość zwątpić. Poza tym, jak na film z gatunku (pozytywnie) "przegadanych", to "Perfetti Sconosciuti" operując niemal wyłącznie słowem, potrafi widza skutecznie przykuć od samego początku do fotela i nie puścić aż do samego, sprytnie pomyślanego i adekwatnego do całości końca.

Jeżeli miałbym się tu do czegoś doczepić, to mi się w oczy rzuciła trochę zbyt nachalna symbolika zastosowana przez reżysera, a zwłaszcza te motywy z "ciemną stroną księżyca" (jako parabola człowieka i jego głęboko skrywanych tajemnic), tak jakby Paolo Genovese zwątpił w inteligencję widza i musiał mu pewne rzeczy podkreślić za pomocą taniej metafory. Poza tym, chyba jednak zabrakło mi jakiejś skrywanej tajemnicy o na prawdę kalibrze "bomby atomowej", chociaż pewnie się tutaj czepiam, a reżyser postawił na taki "zestaw" po to, żeby łatwiej było się utożsamić z bohaterami i ich problemami.

Reasumując - zdecydowanie polecam seans "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie", ale sugeruję pokierować się instynktem samozachowawczym i nie oglądać go z partnerem, jeżeli nie chcecie być później narażeni na przeszperanie komórki czy komputera. Po co dawać komuś powody do wątpliwości, tym bardziej że przecież każdy z nas ma swoje większe lub mniejsze tajemnice, które tajemnicami zostać powinny... Moja ocena 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-418375
Udostępnij na innych stronach

  • 8 miesięcy temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Shot Caller ("Skazany". 2017r.)

 

"Biznesmen Jacob Harlon (Nikolaj Coster-Waldau) trafia do więzienia po spowodowaniu śmiertelnego wypadku. By przetrwać za kratkami, musi nauczyć się obowiązujących w zakładzie karnym reguł, ale również wyrachowania i sprytu. Z czasem Jacob zacznie rozumieć, że jedyną gwarancją na przeżycie jest dołączenie do któregoś z więziennych gangów. Decyzja, którą podejmie, uratuje go od śmierci, ale napiętnuje na resztę życia. Wkrótce po wyjściu z więzienia, przywódcy gangu zmuszą Jacoba do przeprowadzenia zbrojnej operacji przeciwko największym rywalom z ulic Kalifornii. Były skazaniec, chcąc nie chcąc, znajdzie się w sytuacji, w której zaciągnięte długi możne spłacić wyłącznie przelaną krwią."

 

Tak, przynaję się - jestem wielkim fanem filmów dziejących się za murami więzienia, ale nie oznacza to, że każda tego typu produkcja do mnie trafia (vide: mocno okrzyczany, a wg mnie przereklamowany "Prorok"). Oglądając "Shot Caller" nie sposób się oprzeć wrażeniu, że już to widzieliśmy wielokrotnie i w różnych konfiguracjach, ale mimo to film ogląda się świetnie. W czym więc tkwi sekret tego smakowitego, ale mimo wszystko odgrzewanego jednak kotleta? Przede wszystkim w wiarygodnej przemianie głównego bohatera i kapitalnym, przekonującym aktorstwie Nikolaja Coster-Waldau.

Co do samej przemiany, to nie dostajemy tu transformacji instant, a'la Dr Jekyll & Mr Hyde. Główny bohater nie chcąc stać się ofiarą gwałtu, postanawia się po prostu postawić. Ta decyzja pociąga za sobą szereg kolejnych kompromisów z samym sobą, kiedy gang Bractwa Aryjczyków wciąga go w swoje szeregi i za ochronę zarząda bezwarunkowego wykonywania zleconych zadań. Świetnie i realistycznie jest to wszystko nakreślone, bo z każdym kolejnym małym krokiem na przestępczej drodze, Jacob wkręca się w świat, z którego nie ma już powrotu do normalnego życia. Postępowanie bohatera można negować, ale nie sposób go w pewnej mierze nie zrozumieć, zadając sobie proste pytanie: "a co ja bym zrobił na jego miejscu?". Facet nie wpada w to bagno od razu po szyję, ale zagłębia się w nie centymetr po centymetrze i zanim się orientuje - jedyna droga jaka mu pozostaje, wiedzie w dół...

Wszystko to by i tak nie wypaliło gdyby nie świetna gra aktorska głównego bohatera. Facet kapitalnie zagrał to twarzą i doskonale oddał rozterki targające jego postacią. Nikolaj Coster-Waldau w jednej chwili potrafi być jak dzikie zwierze, walcząc o przetrwanie, żeby w następnej być znowu załamanym ojcem, targanym wspomnieniami rodziny, którą utracił. Bardzo naturalnie to wszystko wyszło i nawet pomimo kilku naciąganych motywów, Jacoba idzie kupić po prostu z biegu.

To co mnie osobiście ujęło to "ciche bohaterstwo" głównego bohatera, czyli wszystko do czego się posuwa, żeby ochronić własną rodzinę, chociaż doskonale wie, że oni i tak tego nie zrozumieją, a on na zawsze pozostanie w ich mniemaniu tym, który się na nich wypiął (za swoje poświęcenie nigdy go nie spotka choćby zrozumienie). Niby nic nowego, ale tutaj na prawdę solidnie zostało to oddane, pokazując że człowiek spoza murów nigdy nie zrozumie człowieka siedzącego za tymi murami, bo nigdy tam nie był i nie podlegał tamtejszej rzeczywistości, która dla "normalnego" człowieka jest czymś kompletnie abstrakcyjnym.

"Shot Caller" to jednak nie tylko prosty "akcyjniak osadzony w pierdlu", ale też wyraźna krytyka systemu karnego, który zamiast resocjalizować, sprawia że więzienia stają się tylko fabrykami wypuszczającymi jeszcze bardziej zatwardziałych kryminalistów. Niby to także nic nowego, ale przemiana jaka zachodzi w zwykłym człowieku, którego uporządkowane życie nagle odchodzi w niebyt i musi się dostosować do więziennych reguł - nie jest tylko zabiegiem reżysera na ubarwienie fabuły, ale mocno daje do myślenia.

Co do strony technicznej, to film, pomimo niemal 2 godzin trwania, ogląda się bardzo dobrze, ponieważ zastosowany zabieg dwóch osi czasowych, które się splatają w kulminacyjnym punkcie - sprawia, że ogląda się to wszystko z jeszcze większym zainteresowaniem. Do tego na dokładkę dochodzi bardzo dobrze wpasowująca się oprawa muzyczna, która dodatkowo podkreśla dylematy głównego bohatera.

Podsumowując, powiem tylko, że miałem co do tego filmu spore obawy, bo z opisu baardzo przypominał mi - notabene świetnego - "Felon'a" (7/10) i obawiałem sie mocnej wtórności. Na szczęście "Shot Caller" broni się niczym jego bohater za murami więzienia. Nie oszukujmy się jednak - "Skazany" to nic nowego. To stara jak świat historia, ale opowiedziana w tak ciekawy, wciągający sposób i na dokładkę okraszona przekonującym aktorstwem, że pomimo "odgrzewania", ta potrawa nadal potrafi połechtać podniebienie. Moja ocena: 7/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-427363
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Nebel im August ("Sierpniowa Mgła". 2016r.)

 

"13-letni Ernst Lossa zostaje w czasie trwania II wojny światowej wysłany do jednego ze szpitali psychiatrycznych na terenie Niemiec. Trafia tam jednak nie z powodu choroby psychicznej, ale dlatego, że przysparza różnych kłopotów wychowawczych. Z czasem okazuje się, iż pomimo dość serdecznego i życzliwego nastawienia, jakie wobec swych podopiecznych wykazuje kierownik tej placówki, dr Werner Veithausen, za jego to zgodą i poparciem, na terenie szpitala dokonywana jest eutanazja wybranych pacjentów. Jest to zresztą część realizowanego przez władze III Rzeszy programu o nazwie T 4, polegającego na zabijaniu osób chorych psychicznie, niedołężnych fizycznie oraz innych uznawanych za zbytnie obciążenie dla „zdrowia narodu niemieckiego i aryjskiej rasy”. Ernst Lossa, gdy zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się na terenie szpitala, postanawia przeprowadzić sabotaż i razem z poznaną w psychiatryku, o rok młodszą Nandl, uciec ze szpitala."

 

Już na samym starcie powiem, że ten film jest kompletnie odmienny od wszystkich produkcji dziejących się w psychiatrykach, jakie widziałem. Główny bohater, trafiając za mury tej instytucji, wcale nie natyka się tam na zgraję psychopatycznych sadystów w kitlach, ani też na zdegenerowanych pacjentów, usiłujących zamienić mu życie w piekło - co jest niemal standardem w tego typu filmach. Atmosfera w szpitalu wydaje się być niemal sielankowa. Personel jest sympatyczny i podchodzący z empatią do małych pacjentów, a dzieciaki trzymają się razem, dalekie od prześladowania słabszych jednostek. Wszystko to może uśpić czujność widza (jak i pacjentów), ale dość szybko dowiadujemy się jakie praktyki stosowane są w placówce, w ramach "oczyszczania rasy aryjskiej" i "bajka" zamienia się w prawdziwy dramat.

Sam nie wiem, co jest tu bardziej wstrząsające - to co jest realizowane w szpitalu, czy to w jaki sposób sie to odbywa. Mną bardziej wstrząsnęło chyba to drugie... Chodzi o to, że personel stosujący przymusową eutanazję wobec chorych, to nie jakaś banda złych do szpiku kości indywiduów. Sam mózg tej operacji - Dyrektor Szpitala, wydaje się być dość sympatycznym człowiekiem, życzliwie podchodzącym do chorych i żywo interesującym się ich stanem zdrowia. Niestety, jak się okazuje jest to też osoba kompletnie pozbawiona kręgosłupa moralnego, która bez mrugnięcia okiem akceptuje zalecenia Berlina i bez wahania wskazuje osoby do eliminacji. Człowiek patrząc na tą postać, nie może się oprzeć wrażeniu, że w innych okolicznościach, osoba ta byłaby świetnym lekarzem, który ratuje życia, zamiast je odbierać. Niestety ślepe posłuszeństwo faszystowskim dyrektywom i chora wiara, że to co robi jest słuszne, sprawiają, że jawi się nam finalnie jako bestia w ludzkiej skórze. Jest to na prawdę przerażające, bo pokazuje że w "odpowiednich" okolicznościach, nawet dobry człowiek może kompletnie się zatracić i z Doktora Jekyll'a stać się moralnym Panem Hyde'em.

Kolejnym tego typu przykładem jest Pielęgniarka z Berlina, przysłana do pomocy w realizacji programu. Powiem tak - dokładnie tak sobie właśnie wyobrażam Anioła Śmierci. Piękna Kobieta, zawsze z uśmiechem na twarzy (nawet kiedy podaje truciznę do wypicia dzieciom), mająca dobre podejście do najmłodszych i... bez najmniejszych skrupułów uśmiercająca małych pacjentów. Dysonans pomiędzy jej wyglądem i zachowaniem, a czynami jakich bez mrugnięcia się dopuszcza, jest na prawdę niesamowity. Teoretycznie widz powinien znienawidzić od razu tą postać, ale tak na prawdę możemy jej tylko współczuć, bo w przeciwieństwie do innych lekarzy, ona jest niczym personifikacja śmierci - w 100-u procentach wierzy w to co robi, a na dokładkę nie ma najmniejszych wątpliwości, że uwalnia dzieci od cierpienia, a więc robi dla nich to co najlepsze. Przerażająca, ale i zarazem niesamowicie intrygująca postać.

To, czym film zwraca od razu uwagę, poza poruszającą tematyką, jest kapitalna gra aktorska, zwłaszcza tych najmłodszych bohaterów. Dzieciaki zagrały to tak wiarygodnie i poruszająco, że trudno się emocjonalnie nie zaangażować w film, który zaczyna się może spokojnie, ale kiedy później łapie widza za gardło, to nie puszcza go aż do mocnego finału, który także nie zawodzi.

Na sam koniec, kiedy człowiek już łapie wstrzymywany oddech i spodziewa się spisu występujących aktorów, dostaje kolejne nokautujące uderzenie, czyli informację, że film jest na faktach (osobiście nie wiedziałem, zasiadając do seansu), a większość postaci i wydarzeń miała rzeczywiście miejsce w tamtych czasach. Po całości rozwala jednak informacja o "karach" jakie dostali pracownicy tamtej placówki za swój niecny proceder. Pomordowani przez nich, zapewne nadal przewracają się w grobach.

Na koniec dorzucę taką swoja luźną myśl, starając się za bardzo nie spoilerować, bo mocno utkwiła mi ona w głowie. Jest taka jedna scena w piwnicy (po seansie każdy będzie wiedział o co chodzi. I nie, nie jest to nic spoilerującego finał, bo dzieje się sporo wcześniej), po której pierwsze co mi przyszło do głowy, to to, że Bóg musi nas bardzo nienawidzić, albo mieć strasznie skurwiałe poczucie humoru... Każdy jednak oceni to po swojemu.

Polecam "Sierpniową Mgłę" wszystkim lubiącym mocne, dobrze zagrane i poruszające dramaty. Smaku dodaje tu fakt, że jest to produkcja właśnie Niemiecka (kino europejskie nadal trzyma poziom) i jak widać Niemcy nie mają problemów z rozliczaniem się z własną, niechlubną przeszłością (w przeciwieństwie do Polaków i chociażby ich chorych reakcji na film "Pokłosie"). Moja ocena 7,5/10.

Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-427926
Udostępnij na innych stronach

  • 7 miesięcy temu...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Radio Flyer (1992)

 

"Bracia, Mike (Elijah Wood) i Bobby (Joseph Mazzello) wraz z mamą (Lorraine Bracco) i ojczymem przenoszą się do nowego miasta. Dzieci z sąsiedztwa uważają przybyszów za intruzów. Chłopcy wykorzystując swoją nieograniczoną wyobraźnię, penetrują okolicę w poszukiwaniu przygód. Pewnej nocy Mike zostaje obudzony przez koszmary swojego brata i spostrzega na ciele Bobby'ego liczne siniaki. Okazuje się, że sprawcą pobicia chłopca jest jego ojczym. Mike składa obietnicę, że nie powie mamie o krzywdzie wyrządzanej Bobby'emu. Gdy brutalność rodzica nasila się, bracia wpadają na pomysł zbudowania samolotu, dzięki któremu Bobby będzie mógł uciec przed zadawaną mu przemocą."

 

Ten film to prawdziwe zderzenie kontrastów i emocjonalna petarda. Z jednej strony mamy traumatyczny powrót do koszmarów z dzieciństwa (opowieść snuta przez dorosłego Mike'a, granego przez Toma Hanksa), ale z drugiej strony - ta sama podróż do dawnych lat jest mocno sentymentalna i nostalgiczna, bo obfituje w ciepłe wspomnienia dotyczące brata Mike'a, ich wspólną pogoń za dziecięcymi marzeniami, oraz przywoływanie tych chwil kiedy chłopcy byli na prawdę szczęśliwi tak jak to tylko dzieci potrafią być. Ten kontrast na prawdę potrafi człowiekiem wstrząsnąć, bo w jednej chwili oglądamy film niemal przygodowo-familijny w stylu "The Goonies", aby za chwilę dostać od reżysera prosto między oczy, kiedy ten serwuje nam przerażające motywy rodem z "Chłopięcego Świata".

Tematyka filmu może nie jest jakaś odkrywcza, bo obrazów o przemocy domowej było już sporo, ale wyżej wspomniane kontrasty, kapitalna gra młodych aktorów (początkujący Elijah Wood już wtedy dawał radę, ale Joseph Mazzello w niczym mu nie ustępuje. Obaj świetnie grają twarzą), nieszablonowe sztuczki reżysera (np. niemal przez cały film nie pokazuje nam wyraźnie twarzy brutalnego ojczyma chłopców, przez co zyskuje on symboliczny wymiar ciemnej strony dzieciństwa nie tylko braci) oraz wieloznaczne zakończenie (pozwalające na 2-3 różne interpretacje, w zależności od podejścia osoby oglądającej) - wszystko to sprawia, że "Radio Flyer" wydaje się być prawdziwą, zakurzoną perełką, która z niewiadomych powodów jest prawie w ogóle nieznana.

To co jeszcze mi się bardzo podobało, to brak pokazanych scen przemocy wobec dzieci. Nie żebym był jakiś specjalnie wrażliwy w tej kwestii, ale reżyser po prostu zaufał inteligencji widza, stawiając na to, że pokazanie samych "efektów" (siniaki itp.) działalności ojczyma-tyrana, w zupełności wystarczy i odpowiednio przemówi do wyobraźni oglądającego. W moim przypadku był to strzał w dziesiątkę, bo choć nie stronię od filmowej brutalności, to tutaj po prostu nie było takiej potrzeby żeby i tak osiągnąć pożądany efekt i wstrząsnąć oglądającym.

Tak się zastanawiam, czym przede wszystkim ujął mnie film Richarda Donnera i dochodzę do wniosku, że przede wszystkim realizmem w pokazaniu dzieciństwa, które niemal nigdy nie jest czarno-białe, a reżyser "Radio Flyer" bardzo sprawnie potrafił pokazać jego tak jasne, jak i te baardzo ciemne strony. Na dokładkę dodał nam Toma Hanksa (dorosły Mike), który snuje swoją opowieść tak, że do końca nie możemy być pewni, czy niektóre zdarzenia miały dokładnie miejsce tak jak w jego opowieści, czy może tylko po prostu chciałby w taki właśnie sposób je zapamiętać. Warto obejrzeć i samemu to ocenić, tym bardziej, że poruszająca opowieść "o chłopcu, który marzył żeby latać" jest z pewnością tego warta żeby nie popaść w całkowite zapomnienie. Moja ocena: 7,5/10.

Edytowane przez -Raven-
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-435105
Udostępnij na innych stronach

  • 2 lata później...

  • Posty:  10 208
  • Reputacja:   228
  • Dołączył:  11.01.2005
  • Status:  Offline
  • Urządzenie:  Windows

Cud w celi nr 7 ("Yedinci Koğuştaki Mucize". 2019r.)

 

"Memo (Aras Bulut Iynemli) to samotny ojciec wychowujący kilkuletnią córkę Ovę (Nisa Sofiya Aksongur). W wychowaniu córeczki pomaga mu babcia dziewczynki Fatma (Celile Toyon Uysal). Bez jej pomocy Memo nie dałby sobie rady, bo mentalnie zatrzymał się na poziomie kilkulatka. Mieszkając w niewielkim tureckim miasteczku nieźle sobie radzą, jak na te wszystkie przeciwności losu. Tyle, że prawdziwe przeciwności losu dopiero przed nimi. W wyniku nieszczęśliwego wypadku ginie córka wysoko postawionego wojskowego. Wszystkie dowody wskazują na to, że jej mordercą jest Memo. Ani się obejrzy, a już ląduje w tytułowej celi numer 7 czekając na wykonanie wyroku śmierci. Umieszczony wśród pospolitych kryminalistów Memo nie ma najłatwiejszego życia. Początek jest trudny, ale z czasem okazuje się, że koledzy spod celi orientują się, że ich nowy kolega nie jest mordercą dzieci. Postanawiają pomóc mu w tym, by mógł zobaczyć się z Ovą."

 

Przyznam się szczerze, że dawno już nie trafiłem na film, który by mnie zmotywował do skrobnięcia jakiejś mini-recenzji. Nie żebym trafiał na same knoty, bo i dobre pozycje także się zdarzały. Co z tego, skoro były to filmy pod różnym kątem "dobre", ale jakoś emocjonalnie nie potrafiące mnie mocniej poruszyć? Kończąc seans "Cudu w Celi nr 7", czułem że muszę swoje odczucia przelać "na papier", chociażby po to, żeby ta dość mało znana, turecka produkcja, nie przemknęła niezauważona, bo byłoby to krzywdzące zarówno dla samego filmu, jak i ze szkodą dla potencjalnych widzów lubujących się w solidnych dramatach.

"Cud w Celi nr 7" jest prawdziwym ewenementem, bo "na papierze" nie prezentuje się zbyt okazale. Sama historia nie jest jakoś specjalnie odkrywcza (opowieści o niesłusznie skazanych osobach było już multum, z genialną "Zieloną Milą" na czele), a jeżeli by się jej przypatrzeć na chłodno, to momentami jest ona dość przewidywalna, naiwna i naciągana (zwłaszcza w środkowej części i na finiszu). Z tym filmem jest jednak jak z pyszną potrawą, która - gdyby się wgłębić w przepis - może i nie składa się z jakichś wykwintnych składników, ale mimo to końcowy efekt wychodzi znakomity. Tutaj kapitalną robotę robi umiejętna gra na emocjach, ponieważ reżyser tak porozkładał wszystkie akcenty, że - może na starość robię się po prostu sentymentalny - ale oglądając tą turecką produkcję, przez większość czasu miałem przysłowiową gulę w gardle i szklące się oczy. Duża w tym też zasługa kapitalnej gry aktorskiej, zwłaszcza głównych bohaterów (ojciec, córka, babcia). Drobne gesty, gra twarzą, spojrzenia... Wszystko to jeszcze bardziej podkręcało emocjonalny rollercoaster, na którym przejażdżkę zafundował mi ten seans. Niesamowite jest też to, że niby domyślałem się w którą stronę to pójdzie i jak też powinno się to zakończyć, a mimo to, wzruszająca opowieść o niesłusznie skazanym na śmierć upośledzonym ojcu i walczącej o niego, rezolutnej córce (świetna, niesamowicie przekonująca rola małej) potrafiła mnie całkowicie pochłonąć i uczuciowo kompletnie rozwalić. Jeżeli samo to nie świadczy o wyjątkowości tej pozycji, to już sam nie wiem co może. Do tego wszystkiego dochodzą świetne zdjęcia (nawet te najprostsze, portretujące bohaterów wraz z ich grą twarzą) i bardzo dobrze dopasowana muzyka, przez co "Cud w Celi nr 7" potrafi urzec widza na wielu płaszczyznach.

Ocena tego filmu będzie w ogromnej mierze zależała od wrażliwości widza. Nie zdziwię się jeżeli ktoś oglądający "bez zaangażowania" nie da się porwać tej historii i stwierdzi, że to tylko kolejna, wtórna produkcja, tylko w bardziej egzotycznym, bo tureckim wydaniu. Warto jednak podejść do "Cudu" z otwartą nie tyle głową, co raczej chyba z otwartym sercem, bo wówczas efekt to prawdziwa emocjonalna bomba, która potrafi widza rozwalić. Dawno żaden film nie zafundował mi tylu wzruszeń i nie pozostawił po seansie z wrażeniem, że "wow, ależ to było dobre!". Przymykam oko na niedociągnięcia (zwłaszcza te pod kątem realizmu pewnych zdarzeń), bo "Cud" i tak z powodzeniem broni się jako całość. Moja mocno subiektywna ocena: 8/10.

Edytowane przez -Raven-
Odnośnik do komentarza
https://forum.wrestling.pl/topic/17376-dramaty/page/11/#findComment-444322
Udostępnij na innych stronach

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


  • Najnowsze posty

    • CzaQ
      Zgadza się, jedziesz dalej.
    • MattDevitto
      Nowy rok, nowe postanowienia to i może jakieś nowe fedki, które każdy z nas chce oglądać. Warto się zastanowić, szczególnie, że obecnego wrs jest bardzo dużo do ogarnięcia. Z roku na rok też czasu jakby mniej do śledzenia tego wszystkiego. Stąd też tradycyjnie w styczniu przybywam do was z pytaniem:  ile fedek zamierzacie oglądać w 2025? Oczywiście oprócz ich wymienienia, napiszcie też co będziecie śledzić na bieżąco, z jakiej fedki np. rezygnujecie etc. Można też dodać jakieś federacje retro - choćby LU, macie jak zawsze pełną dowolność Poniżej dodaję link do tematu sprzed 12 miesięcy:
    • -Raven-
      Poza tym, całkiem sprytnie to rozgrywają, bo niby w tej walce Szefów żadne Bloodline nie może interweniować, ale Jokerem jest tu Drew, który może pomóc Soliście. Niby teoretycznie wiadomo, że Romek powinien ogarnąć, ale zawsze pozostaje ten element niepewności. Po drugie, bez sensu jest kończyć tak duży feud na zwykłej tygodniówce (a wygrana Rzymskiego to by było game over), co jeszcze bardziej zwiększa szanse Sikacza.   Oby nie, bo Stratna może w takim wypadku długo się pasem nie nacieszyć, a szkoda by było.
    • -Raven-
      Parasolkę.
    • RomanRZYMEK
      - Drew przechodzi na stałe na SmackDown i w sumie spoko, bo co miałby robić na RAW? Od razu dostaje segment z Blondasem, który doprowadza do kolejnego brawlu Owensa z Cody’m. Spoko, tylko dla mnie trochę za dużo tych brawli ostatnio w rywalizacji Cody’ego z Kevinen. Mogliby trochę z tym przystopować, bo szybko się ludziom znudzi i cały feud na tym traci. Co jeszcze warte odnotowania w tym segmencie - czyżbyśmy dostali zalążek stajni Owensa, Drew i ewentualnie Rollinsa? Każdy z nich działa z podobnych motywów, więc ma to jakiś sens.     - Solo bardzo rozwinął się na MICu od czasu jego solowego runu jako Tribal Chef. To kolejna osoba po Jey’u, Samim i Jimmy’m która zostaje jednym z głównych beneficjentów story z Bloodline. Ciekaw jestem co się z nim stanie po programie z Romanem. Raczej czeka go los Romka i program z podopiecznym Jacobem Fatu.    - IT’s Tiffy Time! Wow - co za pop. Fajnie rozegrany Cash-In, bardzo logiczny. Tiffy dostaje swój moment, nawet fajerwerki, ciekawe jaki będzie jej run. Potencjał na Micu, jak i w ringu ma nieograniczony. Czuję że na WM’ce dostaniemy jej walkę z powracającą Charlotte Flair.   - LA Knight dalej Over, ale w sumie ta strata pasa nic mu nie dała. Program z Nakamura na razie miałkły. Liczyłem że może Knight pójdzie wyżej, dostanie znowu szansę na Title Shota na WWE Championship, ale niestety na to się nie zanosi. Jedyna droga w tym roku, to walizka, ale raczej Knight jej nie wygra.    Ogolnie, to nie wiem czy zmiana decyzji na 3h wyjdzie na plus długofalowo. Co prawda roster SmackDown ma potencjał jeśli dodamy osoby, których obecnie nie ma - Orton, Styles i mocniej postawią np na Carmelo, Theory itp. Boję się jednak że przez przejście na 3h poziom tygodniówki spadnie i będą się musieli ratować zapychaczami, jak na tym show dostaliśmy kolejne starcie Michin vs Piper, które było tylko zapychaczem. Obym się mylił, ale jestem sceptyczny. 
×
×
  • Dodaj nową pozycję...